Makati panorama

METRO MANILA

Manila z lotu ptaka wygląda na architektonicznego molocha, ze swoimi błyszczącymi wieżowcami w ciągu nocy. Jednak po wyjściu na miasto w ciągu dnia, dostrzega się, że te wysokie szklane budynki to tylko jedna, malutka cześć ogromnej przestrzeni biedy. Główne atrakcje tj. parki, monumenty, muzea i place umiejscowione są  niedaleko centrum, gdzie z obdrapanych i poniszczonych budynków zwisa dobytek setek tysięcy mieszkańców. Tym dobytkiem są najczęściej same ubrania, kilka par butów i prymitywne zabawki.

Nie przypominają nic, co znamy w Europie.

Tutaj, dzieci bawią się tym, co znajdą. To zwykłe śmieci, kolorowe szmatki, opony, patyczki czy poniszczone lalki, które odnajdują jakim cudem w stertach śmieci zwożonych tu przez dziesiątki śmieciarek.
Przejeżdżając taksówką przez kilka przecznic, spoglądam na sterty podpalonych śmieci i kartonowe domki, które są schronieniem dla tych, których nie stać nawet na jedzenie.
W 42-stopniowym upale do płuc wtłacza się zapach spalenizny odpadów i wszechobecnej wilgoci.

Problem Śmieci


W tej części świata jedynym ratunkiem od śmierci głodowej mieszkańców slumsów jest praca na wysypisku śmieci. Filipiny to raj dla krajów wysokorozwiniętych, które za drobną opłatą wywożą wielkimi statkami setki ton śmieci. Trafiają one w większości do Manili, gdzie bezdomni i ludzie slumsów robią z nimi porządek.

Najczęściej to dzieci. Już od najmłodszych lat rozpoczynają pracę na śmietnisku. Wyszukują, sortują, wynajdują coś dla siebie i zarabiają marne pieniądze. Te pieniądze pomagają im przeżyć, bo choć jest to bardzo niebezpieczne i obarczone wysokim ryzykiem zarażenia jakimiś bakteriami miejsce, lepsze jest od żebrania na ulicy czy zwykłej śmierci.
Jeśli rodzina posiada dostateczną ilość dzieci, są one w stanie jedno z rodzeństwa wysłać do szkoły i na studia. A to już wystarczający powód do radości i możliwości polepszenia swojego statusu. To wielka szansa na wyjście z biedy i przeprowadzkę do lepszego obiektu mieszkalnego.
Sortowanie śmieci to na Filipinach ogromny problem. Odpowiednie służby do tego typu zadań praktycznie nie istnieją. Rząd woli za to, dać jak to mówią: „możliwość” sortowania odpadów najbiedniejszym — co oczywiście jest wielkim przejęzyczeniem.

MOŻLIWOŚĆ?


Możliwość grzebania w śmieciach przez dzieci? Skakanie po śmieciarkach kilka metrów nad ziemią? Możliwość zarażenia się czymś poważnym w ogromnym upale na gnijących odpadach?

Żadna to MOŻLIWOŚĆ. To po prostu wymówka rządu i luka na rynku edukacyjnym, i pracy. Na wyspach jest bardzo mało zatrudnienia dla najuboższych – bez wykształcenia i znajomości chociażby alfabetu. Grzebanie w śmieciach jest najczęściej jedyną rzeczą, które te dzieci potrafią robić dla zysku.

Coś jednak powoli się zmienia, bo już w 2019r. prezydent Duterte postanowił wstrzymać dostawy śmieci z krajów Ameryki, grożąc, że jeśli jakikolwiek statek dopłynie do portów Manili, rozpocznie on z nim wojnę.
Stany Zjednoczone Ameryki, Kanada oraz Chiny wstrzymały swoje transporty i miejmy nadzieję, że rozwiąże to problem brudu w stolicy, a prezydent znajdzie zajęcie dla mieszkańców miasta w cywilizowany sposób.

Kim jest prezydent Filipin?


Prezydent Duterte jest bardzo kontrowersyjną i konserwatywną postacią w historii Filipin, bowiem rozpoczął on jako jedyny konkretną walkę z narkotykami na wyspach. W bardzo szybki sposób uwolnił Państwo od większej części narkotykowych gangów, stosując natychmiastowe egzekucje każdego, kto rozprowadza i ma w posiadaniu substancje odurzające. Nie ważne czy podlega najpierw pod sąd. Posiadanie równe jest karze.
Karze śmierci.

Mimo złej opinii i krytyki niektórych polityków, problem narkotykowy rzeczywiście znika.
Surowość i konsekwentność w działaniu daje prezydentowi bardzo duże poparcie, a spora część wyspiarzy jest bardzo zadowolona z panującego i zaradnego prezydenta, który zawzięcie broni i dba o bezpieczeństwo swoich rodaków.

Czym jest Metro Manila?


Metro Manila inaczej Metropolia Manili to skupisko kilku miast. Składowa metropolii to kolejno 18 miast: Navotas, Malabon, Valenzuela, Caloocan North, Caloocan, Quezon City, Marikinia, Manila, San Juan, Mandaluyong, Pasig, Pasay, Pateros, Taguig, Parañaque, Las Piñas, Muntinlupa. Jak widzicie, jest ich sporo. Praktycznie są one ze sobą połączone, co dla wielu Filipińczyków nie ma żadnego znaczenia. Pytając lokalnych ludzi o Makati, często określali oni to miasto jako „district Makati”, pomimo tego, że formalnie jest to część metropolii tworząca miasto. Dla mnie też stało się to normalnością, bo miasta są ze sobą tak skomunikowane i umiejscowione tak blisko, że z trudnością uznaję Pasay, Makati czy Mandaluyong jako oddzielną komórkę administracyjną. Z tego właśnie powodu, często w książce nazywam te miasta dzielnicami, za co z góry przepraszam wszystkich antropologów miast.

W stolicy turystyka raczej kuleje. Nie ma tu wielu ciekawych miejsc, ani czystych plaż. Znajduje się tu jednak jeden z największych portów wodnych świata, nowoczesne Makati, ciekawa dzielnica hiszpańska z kolonialną spuścizną oraz zaskakujący park Rizal.
Zacznijmy jednak od największej i najbogatszej atrakcji.

Manila, Fifth District, Capital District, Metro Manila, 1002, Filipiny

CITY OF MAKATI


Makati jest centrum biznesowym Filipin, gdzie wiele światowych firm ma swoje placówki, a najlepiej wykształceni mogą zarobić dobre pieniądze za swoją pracę. Jest najbardziej nowoczesną
Ulice miasta otoczone są strzelistymi wieżowcami. Jest ich nie mało, co daje nam wrażenie przechadzki po jednej z przecznic największych amerykańskich miast np. Nowego Yorku czy Chicago. Betonowa dżungla jest ośrodkiem dla wyższych sfer. Nie spotkamy tutaj żadnego bezdomnego, ani mieszkańca slumsów. Nawet dojazd do części tej metropolii utrudniony jest przez bramki i płatną drogę. Jedynym żyjącym gatunkiem w Makati jest człowiek w garniturze z krawatem i przedsiębiorca w koszulce Ralph’a Loren’a z wielkim, srebrnym szwajcarskim zegarkiem. Nic dziwnego, że wiele budynków ma swoją ochronę. Miasto jest odizolowaną oazą zamkniętą na klucz przed wszystkimi niepożądanymi i gorszymi w ich mniemaniu ludźmi.
Szklane budynki odbijają żar słońca, co jeszcze bardziej podnosi temperaturę. Na moje „oko” było ponad 50 stopni w promieniach słonecznych. W kwietniu na Filipinach dochodzi do 45 stopni w cieniu. Trwa tutaj końcówka sezonu. Lokalni mówią, że kwiecień jest najgorętszym miesiącem w całym roku, co w sumie mi bardzo pasuje. Uwielbiam wysokie temperatury i wilgotny klimat, który daje mi pewność, że jestem w tropikalnym miejscu.

Park centrum handlowego

Krocząc główną aleją Makati Ave, dotarłem do jednego z najładniejszych parków jaki widziałem – GreenBelt Park

Jest to mały park, usytuowany przed wejściem do wielkiej galerii handlowej Greenbelt Mall.
Ten mały park, niesamowicie mnie uwiódł. Jest równocześnie prosty i bogaty. Znajdziemy tu bujną roślinność między, którą płynie kanał na wzór rzeki aż do małego stawu. Pływają tutaj cudownie kolorowe i wielkie karpie Koi, znane głównie z japońskich stawów i jezior.
Park urozmaicony jest o doskonale wykończone żelazne figury różnych zwierząt zamieszkujących Filipiny. Są bawoły wodne, żółwie, żaby, krokodyle, a w drzewach można usłyszeć śpiew wielu kolorowych ptaków, które znalazły schronienie wśród betonowej dżungli. Jeśli nie chcemy chodzić wśród roślin, możemy wybrać się na spacer drewnianą kładką, spoglądając na to z zupełnie innej perspektywy.

Jest to cicha oaza, dla każdego, kto musi odpocząć od miejskiego zgiełku. Pomóc może nam w tym także maleńki biały kościół umiejscowiony na środku stawu, wyglądający trochę jak amfiteatr, a nie miejsce kultu.
Wychodząc z parku, przechodzimy przez bramki, na których czeka ochroniarz. Jest to na Filipinach norma. Wzmożono kontrole w galeriach i na lotniskach przez niedawne zamachy terrorystyczne, zorganizowane przez islamskich rebeliantów z wyspy Davao.
Wchodząc ponownie na główną aleję Makati wiem, że czeka mnie długa i ciężka przechadzka w filipińskim słońcu. Kieruję się w stronę tajemniczej dla wielu ludzi spoza Azji restauracji.

Zaskakujący azjatycki fast food

Niewielu z was pewnie słyszało o azjatyckim McDonaldzie. Właśnie na Filipinach powstała jego kopia w trochę innej odsłonie. Przyjaznej dla Azjatów i ich podniebienia. Chęć posiadania amerykańskiego stylu życia na wyspach, pozwoliła Filipińczykom stworzyć swój własny fast food.

Szczerze?
Dla mnie dużo smaczniejszy i bardziej różnorodny niż popularna amerykańska sieć.

Welcome to Joliebee!
Wita nas podświetlony napis słynnej restauracji z szybkim jedzeniem, której charakterystyczną postacią jest uśmiechająca się, trochę otyła pszczoła z czapką kucharza. Jej zabawny i kolorowy wygląd przyciąga z fascynacją najwięcej tych najmniejszych przedstawicieli naszej planety, czyli dzieci.

Historia firmy, a w zasadzie korporacji mówi o początkowej sprzedaży lodów, która mogła się skończyć źle podczas wielkiego kryzysu, więc postanowiono po kilku latach działalności wprowadzić dania słone do menu. Dzięki tej zmianie Filipińczycy oszaleli na punkcie sieci restauracji Jolibee.

Ale, zaraz, zaraz…
Jak stworzyć coś na wzór restauracji fast food w kraju, który nie posiada swojej atrakcyjnej i ujednoliconej kuchni ?

Myślę, że zamysł był jeden:
Hmmm… połączmy wszystko i dodajmy trochę więcej cukru.
Niech będą hamburgery i frytki, bo to strasznie amerykańskie. Kochamy też włoską kuchnię, niech więc będzie w menu makaron. A może jeszcze coś z ryżem. Czekajcie. Niech będzie jeszcze kurczak, hot-dog i nasza filipińska wołowina.

Moim zdaniem, tak powstało nowe menu tego miejsca.
Znajdziemy tu tak wiele różnych opcji, że ciężko zdecydować się na jedną.
Podkreślę, że wszystko jest naprawdę smaczne i tanie. Każdy wybór będzie czymś nowym i zobaczycie, że fast food to nie tylko mięso z hamburgera i bułka z sosem.
Restauracja Joliebee stała się tak słynna w Azji, że postanowiono otworzyć kilka lokali w Singapurze, Malezji, Brunei Darussalam, Wietnamie, Chinach, USA, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, a nawet w Katarze i Arabii Saudyjskiej.

Musicie przyznać że jak na niecałe 50 lat istnienia,  Joliebee ma rozmach.
Prawdziwe „Pinoy Dream” tzn. taki American Dream, ale w filipińskiej wersji.
Z kilku lokali, stała się korporacją o największej sieci fast foodów na Filipinach i południowo-wschodniej Azji, wypierając powoli amerykańskiego giganta.

Jolibee
Filipiński fast food

Krocząc wśród historii


Po zasmakowaniu, w zupełnie nowej fast foodowej odsłonie, pomaszerowałem na jeden z pobliskich wieżowców. Nie bez powodu, oczywiście. Po drodze mijamy dziwnie usytuowany pomnik Sułtana Kudarata – bohatera narodowego. Był to jeden z ostatnich sułtanów walczący zawzięcie o swoje ziemie i mieszkańców na wyspie Davao, muzułmańskiej części Filipin. Tworzył ruch oporu przeciwko Hiszpanom niszczącym gospodarkę i życie Filipińczyków. Davao dzięki jego wysiłkom nigdy nie było skolonizowane przez żadnych agresorów. Do dzisiaj wyspa jest oddzielnym rejonem Filipin z powodu odmienności religii, historii i ugrupowań terrorystycznych, które działają na jej terenie.

Pomnik Sułtana Kudarata
Pominik Sułtana Kudarata

Panorama Manili

Na przedostatnim piętrze czterogwiazdkowego hotelu, znajdował się tzw. Roof bar, czyli bar na dachu. Każdy miał tam dostęp. Basen na dachu, lokal z kolekcją najsłynniejszych drinków, włoskach kuchnia i cudowny widok to pierwsze co ujrzałem po wejściu do Firefly Roofdeck Bar. Wychylając się dalej, w głąb lokalu onieśmiela mnie panorama miasta z każdej możliwej strony, od portu Manila, rzeki Pasig, aż po granice miasta Makati oraz lasu jego szklanych wieżowców.

Usiadłem wygodnie w solidnym wiklinowym fotelu, po czym zamówiłem drinka. To był czas relaksu, upragniona przerwa od zwiedzania w palącym słońcu i zatłoczonych ulicach. Siedząc tak wysoko ponad wszystkim, zastanawiam się, dlaczego ta stolica nie chce rozszerzyć swojego szklanego lasu, dalej za granicą jednej nazwałbym to dzielnicy. Tylko tkwią w jakiś dziwnych sektorach. Jeśli prezydent miasta uporałby się z bezrobociem, bezsensowną oszczędnością na śmieciowym interesie i zagospodarował trochę miejsca na nowe atrakcje, miasto mogłoby się stać jedną z najciekawszych stolic Azji południowo-wschodniej.
Makati nie byłoby już tylko wyspą bogatych, która ledwo chroni swoje granice przed biedniejszym społeczeństwem. Powstałoby tutaj azjatyckie Chicago, o nieskończonych możliwościach dla turystów.

Kelner podaje schłodzonego i dobrze wykonanego drinka na szklany ciężki stół. Przemyślenia ustępują. Pozostało mi napawanie się cudnym widokiem i wybranie kolejnego celu w stolicy.

Zjeżdżając złoconą i elegancką windą na piętro, postanowiłem zamówić w międzyczasie kolejny transport dzięki aplikacji GrabTaxi, kierowca zjawił się dosłownie po 2 minutach czekania.
Jest to zdecydowanie najszybszy i jeden z tańszych sposobów poruszania po mieście Mało tego, pomagamy lokalnym kierowcom zarobić uczciwą pensję i dowiedzieć się czegoś o miejscu.

Dzielnica Ermita

Rizal Park, ooo tak – pomyślałem z przekonaniem.
To punkt wyświetlał mi się najczęściej, po wklepaniu nazwy „Manila” w wyszukiwarkę znanej nam wszystkim korporacji.
Kierowca taxi, także przytaknął, że jest to miejsce, które trzeba zobaczyć.

Niedaleko nie małego portu i Manila Ocean Park usytuowany został Rizal Park.

To największy park Manili, lokalizacja spotkań wielu spacerowiczów, centrum rozrywki i edukacji. Na obszarze 60 hektarów umiejscowiono 4 zbiorniki wodne, planetarium, dziesiątki monumentów i figur, chiński i japoński ogród, Narodową Bibliotekę Filipin, Muzeum Antropologii i Historii Naturalnej oraz kilometr zerowy.

Co to takiego, zapytacie?

Kilometr zerowy, to prawie jak wskazanie przebiegu równika w Ekwadorze, na którym każdy chce mieć zdjęcie, żeby znaleźć się na dwóch półkulach Ziemi jednocześnie. Wyznaczenie ważnego punktu miasta w formie słupa, monumentu lub płaskorzeźby w podłożu.
Różnica polega na tym, że kilometr zerowy wyznacza miejsce odliczania odległości miast, rzek i tym podobnych na mapie oraz na drogowskazach. Taki sam znajduje się w Paryżu obok katedry Notre Dame, na którym każdy turysta kręci się wokół własnej osi 3 razy z nadzieją na spełnienie przesądu, że wróci dzięki temu do Paryża.

Przekraczając granicę Rizal Parku, na wejściu od strony Roxas Boulevard przypatruje się wielkiej filipińskiej fladze powiewającej w ledwo co wyczuwalnym wietrze. Flaga wskazuje miejsce monumentu ku czci José Rizala, wielkiego reformatora, bohatera i genialnego lekarza. Dzięki niemu Filipińczycy odzyskali poczucie godności i równość wobec hiszpańskich najeźdźców. Passa reformatora i obrońcy nie potrwała długo, bo po kilku latach działania na szkodę Hiszpanii został aresztowany i stracony publicznie przez pluton egzekucyjny w Manili.
Miejsce egzekucji jest oznaczone pomnikiem oraz wieloma figurami hiszpańskich gapiów, obrazującymi to wydarzenie.

Po lewej stronie znajdują się dwa ogrody: chiński oraz japoński. Wejścia do nich są płatne w oddzielnych kasach. Stawki nie są duże, ale z powodu zbliżającej się godziny odlotu oraz innych atrakcji na liście, skierowałem się do wnętrza parku.
Umiejscowiono tutaj pierwszy największy staw, który nocą staje się zachwycającym widowiskiem z powodu pokazu fontann i efektów świetlnych. W całym parku jest mnóstwo ławek i miejsc, w którym wszyscy będą mogli wypocząć.
Idąc dalej w głąb parku, mijając muzea i przechodząc przez ulicę Taft Ave, docieramy do ostatniej części parku. W samym centrum zauważam monumentalny posąg z brązu na cześć kolejnego bohatera narodowego Lapu-Lapu. Wokół posągu gromadziło się wielu młodych Filipińczyków, przysiadając na otaczających go ogromnych schodach.
Na samym końcu czekała na mnie niespodzianka.

Filipiny w miniaturze


Ostatni zbiornik to wielka mapa wysp Filipin tzw. „Relief Map of the Philippines Islands”. Fantastyczne dzieło, które przestawia jak wiele wysp i na jak wielkim obszarze znajduje się to wyspiarskie państwo.
Na tafli wody zbudowano kładkę, która pozwoli nam dotrzeć do samego środka makiety kraju. Starano się zachować dokładność wykonania każdej z wysp. Można odnaleźć, Luzon, Mindoro, Panay, Samar, Leyte, Mindanao, Cebu, Palawan, Bohol, a nawet Siquijor.
Kilkaset wysp na wyciągnięcie ręki. Żeby było ciekawiej, wychodząc z kładki, każdy z nas powinien przejść cały akwen jeszcze raz. Tym razem wzdłuż linii wody, aby zauważyć wyszczególnienie wszystkich wysp za barierkami. Niesamowity i bardzo efektowny sposób na poznanie topografii kraju. Żadne dziecko ani dorosły nie odmówi sprawdzenia tej unikatowej atrakcji.

Dzielnica Intramuros

Wracając do centrum parku i wychodząc jego lewą stroną obok ogrodów japońskich, docieram do bardzo dobrze zachowanej dzielnicy Intramuros.

Zupełnie odrębna, w pełni hiszpańska część miasta jest jak portal. Przechodząc tylko przez jedną ulicę i mijając mury dzielnicy, przenoszę się do Królestwa Hiszpanii. Specyficzna architektura, bogate zdobienia fasad budynków i barwne kolory, sprawiają wrażenie wizyty w jednym z hiszpańskich miast w Europie. Gdyby nie Filipińczycy i grube, nisko zawieszone kable linii energetycznych, każdy z nas mógłby się śmiało pomylić.
To historyczna dzielnica Manili, za czasów kiedy konkwistadorzy stworzyli tutaj swoją małą Hiszpanię. Nic w tym miejscu nie przypomina Azji, ani Filipin. Może bardziej przypomina Meksyk lub Kolumbie.

Przekraczając mury dzielnicy, witają nas czyściutkie ulice I śliczny Uniwersytet of Manila.
Po drodze jeżdżą konie z zdobioną karocą, a w powietrzu unosi się zapach mirry z wielu kościołów ulokowanych na tak małej powierzchni. W dzielnicy Intramuros usadowiono Katedrę Metropolitalną, Archidiecezję Manili, Iglesia de San Agustín, Pałac Arcybiskupa oraz zachowany z dużą dbałością Casa de Manila, czyli dawny dom konkwistadora w stylu kolonialnym. Całego dobytku i spuścizny po Królestwie Hiszpańskim strzegą mury Fortu Santiago, ciągnącego się aż po rzekę Pasig.

To atrakcja, której nie wolno nikomu ominąć. Dzięki niej można na własne oczy zobaczyć różnicę między zamierzchłymi czasami stolicy, a dzisiejszym wyglądem. Jeśli chcecie przenieść się kilka set lat do tyłu i poczuć historię tego kraju, to miejsce obowiązkowe.

Nekropolia we wnętrzu metropolii

Co powiecie na zmianę strzelistych i nowoczesnych budynków na miejsce, w którym spoczywa tysiące opuszczonych ciał. Przenieśmy się na chwile do ukrytych dzielnic, w których nie powinno, a jednak tętni życie. Życie rodzinne mieszkańców stolicy. Ludzi tak biednych, że gdyby nie pozostałość po ich członkach rodziny, nie mieliby się gdzie podziać.

Pewnie niewielu z was wie, że w Manili cmentarze, są domem setek, a według szacunków nawet tysięcy ludzi. Od braku schronienia nad głową wyrwały ich jedynie więzy krwi ze zmarłymi, którzy po śmierci spoczęli w katakumbach lub kamiennych grobowcach.
To właśnie tam rodziny prowadzą w miarę normalne życie, jednocześnie troszcząc się o nagrobki i ostatnią ziemię na jakiej mogą mieszkać.
Jest to bardzo przykry i smutny widok.

Dzieci bawiące się między zmarłymi, których piłka odbija się o nagrobki. Rodzice śpiący często na płytach nagrobnych, które zastępują im łóżko i chłodzą w czasie gorących, wilgotnych nocy. Spacerując po Cmentarzu Północnym Manili, takie widoki są zupełną normalnością. Matki gotują wśród zmarłych, wieszają pranie i przygotowują swoje pociechy do szkoły.
A wszystko dzięki mężom, którzy próbują na każdy możliwy sposób zarobić na edukację i wyżywienie dla swoich rodzin. Ten kawałek ziemi z grobowcem i ich potomstwo to jedyna gwarancja bezpieczeństwa jaką mają.

Znowu pojawia się kolejne pytanie – Jak możemy im pomóc?


Na pewno nie wolno się nam smucić i okazywać naszego lęku przed tą społecznością. Są to tacy sami Filipińczycy jak reszta. Mili, uśmiechnięci i serdeczni. Najważniejszą rzeczą jaką możemy im przynieść to prosta rozmowa, uśmiech i spędzenie czasu jako gość. Oczywiście każdy z nas może wspomóc trochę rodzinę kupując kilka rzeczy dla dzieci tj. zeszyty, pisaki, tornister, a jeśli mamy ogromną chęć pomocy to nawet jakiś asortyment do kuchni tj. patelnie, garnki czy sztućce. Rodziny na pewno ucieszą się z takiego gestu.

Z informacji jakie udało mi się uzyskać, wiele rodzin mieszkających na cmentarzu są tutaj z wyboru. Rada miasta, aby wspomóc biednych oraz zachować wygląd najstarszego cmentarza w metropolii proponuje bezproblemowe mieszkanie na cmentarzu w zamian za opiekę nad grobowcami znanych filipińskich osobistości.
Dla wielu jest to lepsza opcja niż mieszkanie na ulicy lub wysypisku śmieci.
Nikt nie uzna tego za dobry sposób na bezpieczeństwo dla rodziny, ale uwierzcie mi że w tych nieodpowiednich warunkach jest to wielka szansa.
Znajdziecie tutaj biedę z dziwnym otoczeniem, ale z ogromnym zapasem przyjaźni i życzliwości ze strony ludzi oraz czystością, której w centrum stolicy brakuje.

Powrót na lotnisko


Większość stolic nie ma dużo do zaoferowania. Jeśli jednak ktoś szuka prawdziwego oblicza biedy to Manila pokazuje ogromny problem i przepaść jaka panuje między ludźmi w Azji.
Bieda to jednak nie wszystko. Każde warunki z jakimi się spotykamy w naszych podróżach muszą spotkać się z akceptacją, bo nie jesteśmy w stanie wszystkiego zmienić.
Manila daje nam piękne parki, przesympatycznych ludzi, widoki z ogromnych wieżowców, podróż w przeszłość do czasów hiszpańskiej konkwisty i amerykańskich działań.
Sunące po drodze kolorowe jeepneye z silnikami z poprzedniego wieku nie pozwolą nam nawet na moment zapomnieć o dawnej historii i tego co po sobie pozostawiła na Filipinach.

Drogowskazy w stylu amerykańskim wskazują mi kierunek, który powinienem obrać po tej niezapomnianej i krótkiej wycieczce po stolicy.
Kiedyś jeszcze tu wrócę – mówię do siebie.
Jest tyle dzielnic i miejsc do sprawdzenia, że na pewno nikt nie będzie się tu nudzić.
Teraz ruszam dalej, w stronę jednej z najdalej wysuniętych wysp na południe.
To wyspa dzika, o podłużnym kształcie długości prawie 600km. Jest jednym z najmniej zaludnionych miejsc w kraju — pomijając oczywiście wyspy bezludne. Aby się tam dostać, wykupuję bilet tanimi liniami Cebu Pacific. Linia ma setki połączeń z wieloma filipińskimi wysepkami w super niskich cenach, co przekłada się na tłumy w halach lotniska.

Siła natury


Podczas 5h postoju w podróży, na lotnisku można spróbować wielu smacznych przekąsek. Przez środek poczekalni odlotów ciągną się wzdłuż budki z wszystkim na co możemy mieć ochotę. W całym gmachu lotniska roznoszą się bardzo przyjemne zapachy, co wzmaga poczucie głodu. Przystanąłem z kumplem przy budce z ciekawymi, nazwałbym to kapsalonami wypełnionymi różnymi składnikami. Do wyboru na słono z szynką, wołowiną, serem, kurczakiem lub warzywami oraz na słodko z czekoladą z dodatkiem różnych tropikalnych owoców. Tuż obok, uśmiechnięta i chętna do rozmowy Pani sprzedaje napoje slushy. Świeżo kruszony lód z jeszcze świeższymi owocami tropikalnymi zmiksowanymi i połączonymi w idealną całość. Orzeźwiający zawrót głowy…

– Czujesz? Jak pachnie te mango wewnątrz?- pytam kumpla, który także zakupił ten sam napój
– Dobra dawaj, próbujemy, bo trzeba iść do poczekalni zając miejsca – mówi w pośpiechu kumpel.

Bierzemy pierwszy łyk, stojąc pośrodku korytarza terminala numer 2, ale coś zdaje się być nie tak.

– Niezły ten napój, strasznie zimny, chyba zmroziło mi głowę, bo jakoś tak dziwnie – mówię do kumpla
– Kurde, rzeczywiście mi, aż zaczyna się kręcić w głowie – mówi zdziwiony sytuacją
– Ej czekaj, czujesz? – odpowiadam, na coraz silniejszy wpływ jakieś dziwnej siły
– Co się dzieje? Przecież to niemożliwe, że napój tak mocno działa- stwierdza z przekonaniem.

Mogło nam się tylko wydawać, że to tylko działanie napoju i naszych przegrzanych czaszek z 44-stopniowego upału, ale było to coś bardziej nieprzewidywalnego.
O BOŻE, to jednak trzęsienie ziemi !!!
Na lotnisku zabrzmiały dziwne dźwięki syren, ostrzegające przed mocą żywiołu.
– Ladies and gentlemans, please stay calm. On Luzon few seconds ago has occurred an earthquake. If it will occure again, we will have to make an evacuation*

]– wybrzmiały w skrócie groźnie słowa w megafonach umiejscowionych, co kilka metrów w hali odlotów.
– Super! Jeszcze nigdzie nie dolecieliśmy a już możemy zginąć wewnątrz budynku – zażartowałem przestraszony tą całą sytuacją.

Na szczęście trzęsienie ziemi o podobnej sile nie wystąpiło, a praca na lotnisku nawet na moment nie została wstrzymana.

22 kwietnia ok. 11:30 lokalnego czasu wystąpiły wstrząsy o mocy 6,3 stopni w skali Richtera. Epicentrum trzęsienia znajdowało się 60km od stolicy Filipin, zabijając około 8 osób oraz raniło 20 osób w zaledwie kilka sekund.
Na Filipinach jest to coś cyklicznego, co występuje przynajmniej 20 razy w roku. Nie mówię, że są oni na to przygotowani, bo nikt nie może być pewny kiedy i jak silne będzie trzęsienie ziemi. Jednak takie sytuacje są zupełną codziennością Filipińczyków.
Dla nas było to coś nowego, przerażającego, a zarazem podniecającego. Nigdy nie miałem okazji poczuć mocy naszej planety. Nie spodziewałem się, że w ogóle będę miał taką okazję.
A jednak, na Filipinach czeka nas wiele niespodziewanych wydarzeń.

Cebu Pacific i Palawan


Po wielu godzinach męczącego oczekiwania na samolot wsiadamy do samolotu linii Cebu Pacific. Śliczne panie stewardessy, ubrane w ciekawe żółto-błękitne stroje są zazwyczaj znane z portali społecznościowych. Jeśli nie widzieliście jeszcze zabawnych występów tej linii, zróbcie to jak najszybciej. Mają oni na swoim koncie wiele zabawnych filmików z safety demo.

Teraz jednak czas się rozsiąść i czekać na ostatni, czyli piąty start podczas tej długiej podróży.
Muszę przyznać, że opcja 21h podróży wycisnęła ze mnie wszystkie dostępne siły witalne. Nie chciałem sobie nawet wyobrażać, jak będzie wyglądać podróż powrotna dla której nasze bilety lotnicze przewidziały 32h lotu – 23 godziny postoju w Pekinie.
Dla sprostowania wyjaśnię mój plan lotów.
Żeby dostać się na Palawan, czyli finalną wyspę podróży, musiałem przemieścić się 5 samolotami, tak…pięcioma!


Lot Katowice- Warszawa, następnie Warszawa-Londyn, potem Londyn-Pekin, aż wreszcie Pekin-Manila i końcowy lot do Puerto Princesa po 24h odpoczynku w Manili.

Klimatyzacja-dobro narodowe Filipin


Samolot wypełniony pasażerami nagle zaczął schładzanie kabiny. Szkoda tylko, że schładzanie na Filipinach znaczy jedno. Spadek z 30 stopni do 17 stopni Celsjusza !!!!
Z szczelin klimatyzacji zaczęły napływać kłęby zmrożonych chmur, które w błyskawicznym tempie opadły na sam dół i wniknęły w nasze kości.
Szok termiczny, gęsia skórka i zmarznięte wszystkie kończyny przez godzinę lotu.

Filipińczycy są mistrzami w klimatyzacji. Oni serio nie wiedzą jak tego używać…
Okrywam się szybko… no w sumie to niczym, musiały wystarczyć zgrzane ramiona. Kto normalny bierze ze sobą bluzę przy 40 stopniowym upale w dzień i 30 stopniowych nocach.


Zacisnęliśmy zęby i spoglądaliśmy już tylko w małe okno samolotu z nadzieją na jak najszybsze lądowanie na dzikiej wyspie.

*ang. Panie i Panowie, proszę o zachowanie spokoju. Kilka sekund temu, na wyspie Luzon wystąpiły wstrząsy. Jeśli sytuacja się powtórzy, będziemy zmuszeni przeprowadzić ewakuację lotniska.

Udostępnij znajomemu