ISLAND HOPPING W ARCHIPELAGU BACUIT
Chłodna bryza
Blask porannego słońca wpadł do okien hotelowego pokoju. Wczesnym rankiem temperatura powietrza wynosiła około 28 stopni Celsjusza. Chłodna noc za nami…
Moje płuca poczuły przyjemny morski powiew bryzy w hotelowej restauracji. To chyba jedyna pora dnia, kiedy słońce nie daje popalić. Jest przyjemnym, delikatnym światłem rozświetlającym nasze twarze i okolicę, a nie żarzącą się gwiazdą, która rozpala grunt pod stopami do niebotycznym wartości.
Drugi dzień w El Nido był skrupulatnie zaplanowany. Wszystko dzięki wycieczce z El Nido Paradise[1]
Co to Island Hopping?
Zwiedzanie różnych zakątków wyspiarskich krajów poprzez pływanie od jednej wyspy do drugiej w zorganizowanej grupie.
Najlepsza wycieczka !
To biuro wycieczek, które znalazłem kilka miesięcy przed wyjazdem na Filipiny. Posiadają oni szereg pakietów wycieczek po zatoce Bacuit. Wybrałem opcję Tour B, która moim zdaniem jest najbardziej zróżnicowana, ale jeśli wolicie małe zatoki i laguny to znajdzie się też coś dla was w opcji A,C czy D.
Drogi w centrum były praktycznie puste, większość turystów i lokalnych sprzedawców dosypiała jeszcze ostatnie momenty swoich snów, a ja już nie mogłem doczekać się na wodną wyprawę.
Idę drogą Calle Hama już dobre 5 min w poszukiwaniu oddziały biura wycieczkowego. Calle Hama ciągnie się wzdłuż linii plaży El Nido Beach, przysłoniętej przez ciąg budynków hotelowych i restauracyjnych. Biuro wycieczek okazuje się małą budką wielkości straganu, pokryte blachą falistą, jak cała reszta. Przed El Nido Paradise zebrała się już kilkunastoosobowa, z którą miała rozpocząć się wycieczka. Podpisujemy dokumenty, otrzymujemy niezbędny sprzęt do snorkeling i pędem ruszamy na plażę.
Łódź czeka.
Na razie jest jakieś 50 m od brzegu. Wszyscy czekamy, aż dopłynie najbliżej, jak się tylko da, ale tak naprawdę ona była tam, gdzie powinna. Cała załoga gotowa do odpłynięcia zaczęła nawoływać, abyśmy wchodzili na pokład.
Pilot wycieczki tłumaczy nam, że to jedyny sposób. Musimy wejść do wody, bo tylko tak możemy wejść na pokład.
Wszystko spowodowane jest bardzo długim i płytkim nadbrzeżem, gdzie łodzie mogłyby ugrzęznąć.
Woda zatoki była coraz głębsza, więc podjęto jednogłośną decyzję. Wszyscy ściągnęli plecaki, zabrali torby swoich partnerów i nałożyli je na głowę, jakby chcieli uchronić się przed nagłym uderzeniem meteorytu w podstawę czaszki. To wcale nie była śmieszna i przyjemna chwila.
Na ostatniej prostej uprzejma załoga pomogła nam zabrać z głów ciężkie bagaże. Powitała nas z wielkim uśmiechem i gratulacjami na szerokiej łodzi zwanej bangką.
Czym są Bangki?
Bangka to tradycyjna łódź wykorzystywana na Filipinach i całej Azji Południowo-Wschodniej.
Podobna do znanego nam katamarana, różni się ponadto głównie budową. Drewniana konstrukcja z wielkimi belkami bambusa nazywanymi pływakami po obu stronach burty to znak rozpoznawczy. Dzięki zastosowaniu tego triku, pasażerowie mają zagwarantowaną równowagę na pełnym morzu, nawet przy dużych prędkościach. Nie straszne jej wielkie fale ani mocny wiatr.
Bangki występują w różnych rozmiarach od kilku do kilku dziesięcioosobowych oraz w setkach różnych kombinacji kolorystycznych. Napędzane są z pomocą ludzkich rąk lub w sposób nowoczesny – przez normalne silniki spalinowe. Są ogromną atrakcją i świetną wizytówką tej części świata.
Wszyscy na pokładzie! Płyniemy na przygodę! – wykrzykuje radośnie, witając nas z atencją przewodnik i pilot w jednej osobie.
Morska przygoda
Młody Filipińczyk zdawał się znać te wody, jak własną kieszeń. Przedstawiając nam plan dzisiejszej wyprawy, określa również zasady. Podkreśla, jak ważne jest, abyśmy dbali o naturę i nie niszczyli nic, na co się natkniemy.
Nie zrywać roślin, nie niszczyć rafy, nie próbować łapać zwierząt i nie zabierać ze sobą piasku ani muszelek.
Takie proste, a czasami poniekąd trudne do zrozumienia przeciętnego turysty. Szybkim i energicznym ruchem wskazuje nam kierunek trasy oraz opowiada o reszcie załogi, dzięki której możemy tu teraz być na pokładzie.
Relaks na łodzi
Wypłynęliśmy na głębokie wody i wkraczamy w tereny Zatoki Bacuit. Każdy z uczestników wycieczki ma teraz szanse chłonąć piękno małych i dużych wysepek, które mijamy co chwila wzdłuż długiej wodnej trasy.
Silniki spalinowe pracują pełną parą. Łódź sunie po spokojnych falach zatoki, jakby nie sprawiało to jej żadnego kłopotu. Po 30 minutach opływamy jedną z wysp, która zdaje się zwyczajną wysoką skałą z ubogą roślinnością.
Ale świat potrafi zaskakiwać.
Rajska wyspa
Po drugiej stronie był miniaturowy raj. Kolor wody zmienił się tak szybko, że nasze oczy doznały szoku.
– Czy ty widzisz to samo co ja? – pytam, nie spuszczając wzroku z wyspy.
– To się nie dzieje naprawdę. Czy my trafiliśmy do nieba? – pyta kumpel.
– Jeśli tak to ja zostaję na zawsze – odpowiadam.
Wszyscy uczestnicy wycieczki wstali ze swoich miejsc, aby zobaczyć ten cud natury. W sekundę rozbrzmiały kliknięcia aparatów w niezliczonej ilości.
Chciałbym wam opisać to miejsce w jak najdokładniejszy sposób, lecz nie da się określić nawet koloru wody. Był nieziemski !
Łódź nie znajdowała się już na wodzie, ona sunęła w powietrzu po przejrzyście błękitnych chmurach nieba, w taki sposób, że jej cień był dokładnie widoczny na dnie morza.
Otrzymaliśmy zgodę na wyjście na ląd. Nikt nie śmiał zrezygnować.
Temperatura wody była wręcz idealna, jakbyśmy wchodzili do najlepiej przygotowanej kąpieli w wannie. Delikatny, złoto-biały piasek gładził spody naszych stóp, a między nimi pewnie prześlizgiwały się stada maleńkich rybek.
Pinagbuyutan Island
Pinagbuyutan Island to spełnienie marzeń każdego podróżnika. Właśnie tego każdy z nas oczekuje, kiedy określamy jakiś wyspiarski raj.
Wchodząc na plażę wyspy, zaskakuje nas jej dzikość. Cienkie pnącza nieznanej rośliny wpełzają powoli do zatoki. Plaża zamienia się powoli w trawiastą polanę, z której wyrastają wysokie, giętkie palmy, a pod nimi leżą świeżo opadłe kokosy.
Wszystko jak w filmie Castaway poza światem.
Miejsce zdaje się bardzo oddalone od jakiejkolwiek cywilizacji.
Rozglądając się dookoła, nie widać żadnych łódek, a na sąsiednich wyspach brak oznak ludzkiej obecności.
Jesteśmy tylko my, ogromne skalne wzgórze porośnięte tropikalną roślinnością, tańczące na wietrze palmy, piękna plaża i szum przecudnych, miękkich fal. Nawet wiatr stara się nie zaburzać zbytnio tego rajskiego zakątku. Delikatnie ochładza wilgotne i ciepłe powietrze. Wyczuć można zapach morskiej bryzy, drewnianą nutę kory palmy i egzotycznych roślin pokrywających mokre skały.
Gdzieś w rogu wyspy dostrzegam kilkuosobową rodzinkę sprzedającą przygotowane kokosy, idealne do nawodnienia organizmu. Nawet na takim „końcu świata” Filipińczycy starają się zarobić na chleb dla rodziny. Zdają się bez natarczywości handlować wodą kokosową jakby sami spędzali wakacje na wyspie Pinagbuyutan.
Na ląd zabrałem prawie wszystko, oprócz mojego drona i w sumie trochę tego żałuję, bo widoki były bardzo atrakcyjne. No cóż, trzeba się cieszyć chwilą.
Zabrałem ze sobą telefon i maskę z kamerką podwodną. Przynajmniej nagram coś pod powierzchnią tego błękitu.
I ani trochę się nie myliłem. Natrafiłem na małe żółte koralowe ryby, trochę inne od tych z Calaan Beach. Niestety rafy w tym miejscu są także martwe z powodu zbyt wysokiej temperatury wody, ale rybki jakoś dają sobie tu radę.
W odróżnieniu od wielu mórz Europy, w tych nie odczuwało się obecności soli. Faktycznie były mniej zasolone i miłe dla skóry.
Ipil Beach była tylko kawałkiem plaży pośrodku tysiąca podobnie wyglądających wysp, a i tak wszyscy zachwycali się tak, jakby w życiu nie widzieli piękniejszego miejsca.
Z pośród 5 wysepek jakie widzieliśmy, ta nie miała sobie równych. Urzekająca była jej prostota i panująca cisza.
Jak to niewiele wystarczy człowiekowi, żeby poczuć się jak w niebie…
Entalula Island
Przystanek w raju ma swoje limity. Po półgodzinnym wypoczynku trzeba płynąć dalej.
Bangka sunie na południe w kierunku Entalula Island. Zanim jednak dopłynęliśmy do brzegów kolejnego lądu, kapitan postanawia pokazać nam jedną z setek jaskiń nietoperzy, które swój dom znalazły w szczelinach skalistych wysepek. Podpływa tak blisko jak tylko potrafi. Dziub bangki znajduje się prawie we wnętrzu ciemnej i chłodnej Cathedral Cave. To wszystko wygląda, jakby ktoś jednym zamachnięciem się piłą, przeciął skalistą wyspę na pół. Po tysiącach lat skały narażone na wiatry i uderzenia fal ukształtowały swój własny nowy i unikatowy wygląd. Kapitalny efekt natury.
Słońce wzniosło się, aż do zenitu. Teraz to ono było królem zatoki. Mimo smarowania skóry kremem z filtrem 50+ co godzinę nasza skóra z czasem zaczyna doznawać poparzeń słonecznych. Nie jest to już tylko widoczne, ale i bardzo uciążliwie odczuwalne.
Nadszedł czas na nurkowanie w miejscu, gdzie z dużym prawdopodobieństwem są żywe rafy.
Opływamy dookoła wyspę Entalula, podziwiając jej czystą i zachwycającą plażę od strony zachodniej. My, aczkolwiek przypłynęliśmy tutaj na inną atrakcję. Kapitan podpływa do skalistych brzegów wyspy, zakotwiczając łódź.
Nurkowanie w wodach Bacuit
Teraz nasz ruch. Pasażerowie zakładają w ekscytacji maski i czekają na zgodę przewodnika.
Jak to na moją osobę przystało, nie zwracałem dużej uwagi na resztę turystów. Zabrałem ze sobą statyw z kamerą podwodną, sprzęt do snorkelingu i ruszam w kierunku drabinki.
Moja nieroztropność i podekscytowanie znowu poddała mnie próbie, zaraz po tym, jak bezmyślnie rzuciłem kamerkę ze statywem do wody, zapominając o tym, że nie mam przyczepionej bojki, która utrzymałaby sprzęt na powierzchni.
-Plum!- usłyszałem dźwięk zatapiającej się powoli kamerki, która zmierzała pełnym pędem na dno zatoki
– O matko co ja zrobiłem?! Przecież tam jest tyle nagranego materiału, skąd ja wezmę teraz taką kamerkę – mówię na głos ze złości.
Założyłem czym prędzej gogle i skoczyłem za burtę do wody z jak największą siłą, aby zanurzyć się tak głęboko, jak to tylko możliwe. Chciałem zmniejszyć dystans do dna, mimo tego, że nie wiedziałem, jak bardzo głęboko leży kamerka.
W zmąconej bąbelkami powietrza wodzie dostrzegam światło wskaźnika kamerki, która leży między pięknymi koralowcami oraz ciekawskie ryby próbujące dostać się do środka wodoodpornej obudowy.
Dobrze, że nabrałem dużo powietrza w płuca, bo do dna było jeszcze z 5 m. W euforii i pod wpływem adrenaliny nie zastanawiałem się, czy dam radę, czy nie. Po prostu zacząłem, jak najszybciej płynąc do dna, bo wiedziałem, że to jedyna szansa na odzyskanie kamery i materiałów. Nie mogłem ich odpuścić, nie teraz, kiedy właśnie mieliśmy pływać nad rafami.
Z trudem dopłynąłem do samego dna. Złapałem szybko za statyw kamerki i odbijając się od twardej rafy, wybiłem się do góry. Nad moją głową był już przewodnik, który wskoczył za mną do wody, aby sprawdzić, czy na pewno wszystko jest w porządku
Mam ! Wypłynąłem! Żyję! – krzyczę do kumpla stojącego przy brzegu łodzi.
Na pokładzie bangki zebrał się już tłum przed burtą i oklaskiwał moją akcję z kamerą.
Nie wiem, czy były to zasłużone oklaski. To była raczej głupota, której nikt nie powinien nigdy powielać. Nigdy nie wiadomo jak to może się skończyć. Podziękowałem i przeprosiłem przewodnika, pokazując, dlaczego tak naprawdę wskoczyłem do tej wody w pośpiechu.
Po tym wszystkim byłem już tak zmęczony, że straciłem chęci na pływanie wśród rzekomych koralowców. Tak naprawdę woda była lekko zmącona przez przepływające co chwila łodzie. Ciężko było dopatrzyć się właściwych kolorów rafy, a i spokojne utrzymania na falującej wodzie nie było łatwym zadaniem. Ryby zdawały się popłynąć na sjestę.
Snorkeling trwał niespełna 15 minut, ale ja swój zaliczyłem już na samym początku i był wystarczająco bliskim spotkaniem z mieszkańcami zatoki.
Tropikalny posiłek, w miejscowości Pagaunanen
Na terenie wyspy Palawan, niedaleko miejscowości Pagaunanen przed śliczną plażą stały małe bambusowe altany. Znalazł się tu również grill, stół szwedzki w skromniejszym wydaniu oraz duży zbiornik wody pitnej. W tych niezwyczajnych okolicznościach mamy przyjemność zjeść lunch składający się ze świeżych morskich zdobyczy prosto z grilla oraz deserów w postaci owoców tropikalny – jakże by mogło być inaczej.
Świeży regenerujący posiłek w tak pięknej okolicy to coś wyjątkowego. Nie trzeba wiele mówić, ani zastanawiać się nad smakiem potraw. To chwila tylko dla nas. Krótka przerwa przed kolejnymi atrakcjami, jakie zostały dla nas zaplanowane.
Po doładowaniu baterii zostało nam jeszcze trochę czasu na wyspie, a mnie bardzo ciekawiło jedno miejsce. Podwodne życie pod szafirową powierzchnią wody.
I wiecie co?
Tutaj jest lepiej niż na poprzednim punkcie snorkelingu niedaleko wyspy Entalula.
Snorkeling na nieznanej plaży
Spokojne wody, były idealnym miejscem do obserwacji kolorowych raf, gąbek, kłębków morskiej trawy, która rosła co kilka metrów wraz ze swoimi kolorowymi mieszkańcami. Morskie rybki sprawiały wrażenie nieporuszonych moim namolnym krążeniu wokół ich domów. Większe z nich wręcz płynęły w moim kierunku zaciekawione nowym przybyszem. Tak bardzo wciągnąłem się w to, co widzę, że zupełnie straciłem poczucie czasu.
Wszystko działo się na plaży, której nazwy nie można nigdzie znaleźć, dlatego też wysyłam wam dokładne współrzędne miejsca
11.085026355698341, 119.35251326755335
Jaskinia nietoperzy
Nasza kilkuosobowa grupa została zaprowadzona do jaskini nietoperzy, która była tuż pod naszym nosem, ale zupełnie nikt jej nie zauważył. Wejście do niej nie jest łatwe. Niewielu wie, że aby się do niej dostać, trzeba iść kawałek drogi przez morze, a pod blokiem skalnym, który zostaje odsłonięty po odpływie, pojawia się tajemnicze i wąskie przejście. Jest tak ciasne, że osoby z klaustrofobią nie powinny brać w tym udziału. Trud i kilka zadrapań są tego warte.
Do środka można dostać się tylko zeskakując ze skalnej szczeliny, wprost do płytkiego zbiornika wody.
Potężna jaskinia Cudugnon Cave wypełnia się echem każdego kroku i oddechu. Mimo rozmiarów nie słychać w niej nic poza naszą własną obecnością. Bez nas pozostałaby całkowita cisza. Nawet uderzenia fal o powierzchnię jaskini z zewnątrz nie były się w stanie przedrzeć do jej wnętrza. Bardzo śliskie i wilgotne kamienie, utrudniały bezpieczne poruszanie się po całym obszarze. To nie jest miejsce dla dzieci i osób ze słabym zdrowiem lub problemem równowagi. Moim zdaniem, nie powinniśmy tam w ogóle wchodzić. To w końcu prawdziwy dom nietoperzy. Codziennie spędzały tam wiele czasu, co przekładało się na sporą ilość odchodów na ścianach i zanieczyszczeniu wody, w której się poruszaliśmy.
Było tam bardzo dziwnie i odrażająco.
Idealne miejsce na złapanie czegoś nieprzyjemnego dla naszego organizmu.
No cóż, ale już wszedłem. Nie ma odwrotu. Miałem nadzieję, że ssaki znajdują się w jakimś jednym konkretnym miejscu, a nie na terenie całej jaskini. Zrobiłem kilka fotek i wróciłem na pokład bangki, którą kapitan zdążył ustawić bardzo blisko jaskini.
Ostatni punkt programu to coś, na co czekali wszyscy od pierwszego wejścia na pokład. To będzie coś unikatowego i rzadko spotykanego w przyrodzie.
Rejs w kierunku zachwytu
Płynęliśmy na północny zachód do wyspy, która istniała tylko przez pewną część dnia.
Pomyślicie, no ale jak to? Wyspa albo istnieje albo jej nie ma
I macie racje. Są jednak takie cuda natury, które wymagają odpowiednich warunków, aby się nimi zachwycać. Nie wystarczy łódź i mapa.
Snake Island to wstęga piasku łącząca prawie całkowicie dwie sąsiadujące wyspy: Vigan Island i skrawek Palawanu. Wstęga o długości ponad 400m formalnie nie jest uznana jako wyspa, to po prostu atrakcja turystyczna. Miejscowi nazywają ją jednak wyspą wężową z uwagi na jej zygzakowaty kształt. Z dnia na dzień wody zatoki Bacuit niosą wraz z falami kolejne warstwy piasku, usypując powoli pomost, a w przyszłości pewnie bardzo ciekawą barierę z mnóstwem koralowców na jej brzegach.
Ten klejnot zatoki zależy się jedynie tym, którzy znają się na pływach morskich. Tylko dzięki odpływom, możemy doznać zaszczytu stąpania po jej nie do końca utworzonym lądzie.
Przed dotarciem w okolicę tego zjawiska, nasz przewodnik przestrzegł nas przed nadchodzącym przypływem i nie mylił się. Docieramy na miejsce, kiedy pomost traci powoli swoje cechy przez nadchodzący przypływ.
To nic. Snake Island jest cudowna mimo wszystko. Jedyne, z czym musimy się zmierzyć to woda sięgająca po łydki, utrudniająca trochę poruszanie się po piasku.
Poza tym to wszystko! Komu straszna jest błękitna woda, kiedy wokół jest tak pięknie!
Stanąłem na środku pomostu, teoretycznie pośrodku wody. Dookoła krystalicznie czysta zatoczka i dwa kierunki, które zaprowadzą nas albo do dzikiego raju po palawańskiej stronie albo do jeszcze większego raju z punktem widokowym na czubku wysepki.
Co wybieracie?
Snake Island z góry
Liczę, że wybraliście punkt widokowy. Nie ma to, jak spojrzenie na okolicę z innej perspektywy. Dostanie się na szczyt to bardzo krótka droga, do plaży Vigan Island dzieli nas 150m, a jej szczyt to krótki spacer po wydeptanych ścieżkach. Ta nieduża wyspa jest własnością prywatną. Mieszka na niej bardzo cierpliwy Pan w podeszłym wieku, który ma swój własny bambusowy domek, uroczego pieska i niezawodny system komunikacji ze światem tj. panele słoneczne, antena satelitarna i zbiorniki zbierające deszczówkę.
Czego więcej mu potrzeba?
On żyje w raju, tutaj nie ma czasu na zmartwienia czy dylemat, jakie meble wstawić do nowej kuchni. Bo tutaj czas nie istnieje.
Z punktu widokowego rozpościera się znakomita panorama. Uchwyciliśmy nawet naszą boską wyspę Pinagbuyutan czy dużo większą Lagen Island. Najważniejszym punktem była nie mniej Snake Island, niesamowite arcydzieło natury, błyszczące na tle całej okolicy. Do jej brzegów dotarły kolejne bangki tworząc typowo azjatycki pejzaż.
Oby szybkie ocieplanie klimatu i podwyższanie poziomu wód w oceanach oraz morzach nie zniszczyło tej cudownej wyspy.
Powrót na „ląd”
Schodząc ze wzniesienia, zauważam, że wody przybywa coraz więcej. Sięga już do kolan, więc pora, aby zrobić przelot dronem, a zaraz po nim kąpiel w zatoczce. Chlupiąc się w ciepłej i przejrzystej wodzie dostrzegam brzegi południowego Palawanu. Nie wiedzieć dlaczego, nie zauważyłem wcześniej tak zachwycającego widoku. Na wprost naszej bankgi, wyrosła nagle góra z łysym skalistym czubkiem. Coś fantastycznego. Wyglądała jak miniaturowa wersja wysepek z Polinezji Francuskiej. Może to będzie mój kolejny cel? Pacyfik? Dlaczego nie?
To tylko wyobraźnia i dalekobieżne plany, która uaktywniła się po zetknięciu ze wspaniałym krajobrazem po środku zatoki.
Słońce kłoniło się ku zachodowi, więc to już koniec wycieczki.
Wróciliśmy na łódź z naszymi kompanami. Każdy z nich pełen zachwytu i podziwu dla Filipin. Ten kraj już nigdy nie będzie w naszym głowach taki sam.
Te wszystkie rajskie ostoje, panoramy nie z tego świata odtąd będą przeplatać się w naszych myślach.
Bo jak można nie marzyć o takim pięknym miejscu.
I uwierzycie że cała ta magia kosztowała nas tylko 100zł za cały dzień przygód z posiłkiem!
[1] Strona internetowa lokalnego biura podróży: www.elnidoparadise.com