MANILA-LĄDOWANIE W STOLICY ŻYCZLIWOŚCI
Pierwsze wrażenia
Lądując w godzinach nocnych w stolicy Filipin na skraju Azji, z okien samolotu zauważyliśmy wystrzelone w górę wieżowce jednej z bogatszych dzielnic miasta. Lotnisko w Manili–Ninoy Aquino International Airport– nie było spełnieniem marzeń żadnego podróżnika. Niestety od wielu lat, uznawane jest za jedno z najmniej atrakcyjnych lotnisk świata, z najgorszą obsługą i tragicznym przystosowaniem do przyjęcia dużej ilości turystów. Nie bez powodu…
Ciasnota, mała ilość miejsc w poczekalni i niezbyt czyste toalety odstraszały dopiero co przybyłych turystów. Nawet transport między terminalami to jedna wielka porażka. Aby dostać się z Terminala 1 na terminal 2, każdy turysta miał do wyboru taksówkę lub przejście pieszo prawie 3 kilometry z uwagi na umieszczenie terminala po 2 stronie pasa startowego.
Wzięcie taksówki w największym porcie lotniczym Filipin nie jest jednak prostą sprawą. Wyobraźcie sobie, że pasażerowie z 3 pasażerskich samolotów lądujących na tym samym terminalu, muszą wziąć jak najszybciej taksówkę, aby kontynuować podróż na kolejne wyspy.
Chaos, tłumy i walka o taksówkę.
Wygląda to tak tylko na pierwszy rzut oka.
Dzięki aplikacji Grab Taxi dostępnej w smartphonie wasz kierowca podjedzie wam pod same czubki palców u nóg, abyście nie musieli daleko iść.
Ich pogoda ducha i chęć pomocy zmywa wszystkie nieprzyjemności po wylądowaniu.
To ogromne ułatwienie w podróży po Azji, w której aplikacja działa bez zarzutu.
Ja postanowiłem nie szukać daleko miejsca, w którym będę mógł odpocząć po długiej i męczącej podroży. Hotelu znajdował się niecałe 400m od drzwi terminala.
Całe szczęście, bo duchota i temperatura nie pozwalała mi za szybko myśleć.
Krótki przystanek w pobliskim hotelu
Zatrzymałem się w maluteńkim hotelu RedDoorz, który oferował podstawowe warunki i udogodnienia za przyzwoitą cenę. W recepcji przywitała mnie przemiła para Filipińczyków, posługujący się fantastycznie w języku angielskim.
Jak to dobrze, że w tym kraju ludzie mówią w najpowszechniejszym języku świata.
Temperatura i wilgotność w pokoju, sprawiały, że wszystkie urządzenia pokryte były delikatną mgiełką. Zdawało mi się, że już w Meksyku powietrze było strasznie gęste, jakby ciało znajdowało się ciągle pod gorącym prysznicem, ale tutaj nabrało to zupełnie innego wymiaru.
W stolicy Filipin temperatura odczuwalna dochodziła do 42 stopni w ciągu dnia, a w nocy temperatura nie spadała poniżej 30 stopni Celsjusza…
Trochę jakbyśmy przebywali w dużej komorze wytwarzającej parę z dodatkowym naświetlaniem sporą ilością promieniowania UV.
Ktoś puka do drzwi.
Puk puk puk.
– I’m sorry sir. Could you open the door, please ? – mówi głos z za drzwi.
Zastanawiam się, czego może ktoś chcieć o północy od dopiero co przybyłego Europejczyka. Otwieram więc z ciekawości.
– Hi, how can I help you ? Everything is ok? – pytam widząc recepcjonistę, z którym przecież widziałem się naście minut wcześniej.
– You left your bag on reception desk – odpowiada.
Popatrzyłem na niego z przerażeniem, jakbym zobaczył ducha i wziąłem szybko plecak do środka, dziękując za pomoc i przyniesienie do pokoju.
-Fantastycznie ! Świetny początek, gratuluję głupoty !– powiedziałem do siebie.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy
Dotarło do mnie, że już na samym początku podróży zostawiłem bez opieki plecak, w którym był sprzęt warty więcej niż cała moja walizka i portfel razem wzięte.
Był tam statyw elektroniczny, kamera podwodna, powerbank, paszport z dodatkowymi pieniędzmi i wszystkie najbardziej wartościowe rzeczy, których pilnowałem jak dziecka przez poprzednie 18 godzin.
Jak to się w ogóle mogło stać, przecież przez tyle godzin byłem ostrożny…
Już pierwszego dnia zetknąłem się z uczciwością i życzliwością tutejszych mieszkańców. Przecież mogli to z całą pewnością pozostawić na recepcji albo po prostu sprzedać, ciesząc się ogromną jak dla nich sumą pieniędzy przez wiele miesięcy.
Tak się jednak nie stało.
Bardzo ucieszyła mnie ta sytuacja i poczułem się bardzo bezpiecznie.
Myślę, że nawet bardziej niż w Europie.
Może i Filipińczycy należą do biedniejszych, ale na pewno nie są chętni na kradzieże, czy wyciskanie dodatkowych pieniędzy z turystów. Naród ten uważany jest za jeden z najbardziej szczęśliwych, uczciwych i POBOŻNYCH w bardzo dogłębnym tego słowa znaczeniu. Mimo tego, że znajdują się gdzieś na końcu świata, we wschodnio-południowej Azji, a ich sąsiadami są taoiści, hindusi i muzułmanie, oni pozostali chrześcijanami.
Trochę historii w skrócie
Jest to spuścizna po zamierzchłych czasach kiedy w 1521 roku po odkryciu przez Portugalczyka Fryderyka Magellana, panowanie nad wyspami przejęło Królestwo Hiszpanii, wpajając im swoje wartości, religię i język. Trwało to niespełna 300 lat. Trzysta dłuuuugich lat.
Może to dziwne, ale Filipiny mają coś wspólnego z Meksykiem.
No bo zobaczcie.
Tak samo jak mezoamerykańskie ludy, zostali oni poddani kolonizacji przez tych samych agresorów. To właśnie zaraz po kolonizacji Meksyku Miguel Lopez de Legazpi wyruszył na dalszy podbój przez Pacyfik, docierając do Cebu, gdzie założył pierwszą osadę.
Od tego momentu ich historia, kultura, zwyczaje i setki języków musiały zostać podporządkowanie pod dyktando jednego kolonizatora. Łączy ich więc spora część kultury hiszpańskiej i więzy krwi, które zostały ustanowione po przypłynięciu do brzegów wyspiarskiego państwa wielu hiszpańskich śmiałków.
Podobnie jak w Meksyku walutą zostało peso, tyle tylko, że peso filipińskie.
Język odbił także duże piętno, ponieważ wiele filipińskich słów otrzymało swoje hiszpańskie zamienniki, co czasami wprawia w konsternację. Nie wiesz już, czy rozmawiają w tagalog, po angielsku czy hiszpańsku. Totalna mieszanka.
Filipińczycy z powodu ich wrodzonej uprzejmości i niezbyt silnej woli walki, bardzo szybko oddały się w ręce najeźdźcom. Po dziś dzień ich otwartość na zmiany i pokojowe nastawienie jest zauważalne. I wcale się tego nie wstydzą.
Po wybuchu powstania w 1896r. przeciw Hiszpanii, nastąpiło przejęcie kraju przez Stany Zjednoczone Ameryki, które z ogromną chęcią pragnęły mieć swoje wpływy w tej części świata. Kraj idealny pod względem strategicznym. Sprowadzili oni więc wojska ze swoimi słynnymi pojazdami – jeepneyami.
Znów Filipińczycy zostali poddani próbie, ucząc się nowego języka i zasad. Aż po dziś dzień językiem urzędowym jest język angielski, oprócz ponad setki języków plemion, którymi także się posługują. Wpływ USA trwa po dziś dzień. Państwa mają bardzo dobre stosunki, wymianę handlową i zastrzyk funduszy ze strony supermocarstwa.
To jeszcze nie wszystko…
W 1941 roku kiedy na świecie trwała II Wojna Światowa, swoją obecność chcieli także zaznaczyć bliscy sąsiedzi, czyli Japonia.
Zaatakowała ona Filipiny w podstępny i mało atrakcyjny dla amerykanów sposób, którzy po 2 latach wypędzili Japończyków z terytorium.
Wreszcie po kolejnych 3 latach Filipiny odzyskały swoją upragnioną niepodległość.
Jednak nie były już takie same.
To jakiś azjatycki misz-masz. Azjatycki unikat.
Filipiny to jedna wielka niewiadoma. Wpływy wielu krajów pozostawiły po sobie mnóstwo widocznym śladów, obok których nie można przejść obojętnie.
Z Japonii pozostało szalone i spontaniczne karaoke rozbrzmiewające w każdym zakątku wielkich miast i lokalnych barów. Amerykański najazd i kilka lat działań na terenie wysp wpłynął na wszechobecny język angielski, a sunące po drodze, masywne jepneeye, przypominają o zamierzchłej obecności wojsk amerykańskich. Hiszpańska konkwista dała początek architekturze i wielu wyrażeniom, używanych przez Filipińczyków na co dzień.
Co bardzo dziwne i zaskakujące, większość Filipińczyków liczy w języku hiszpańskim, pomimo rozmowy w miejscowym tagalog, angielskim lub jednym z dziesiątek języków istniejących na wyspach. Jest to specyficzny fenomen, którego ciężko szukać w innym zakątku planety.
Tak więc…
Zbierając wszystko w jedną całość, jest to hiszpańsko-amerykańsko-japońsko-filipiński raj otoczony cudownymi wodami mórz i bezkresnego Oceanu Spokojnego.
Od tych wszystkich krajów zaczyna mi się kręcić w głowie…
Czy ktoś może mi to wszystko wyklarować?
Czy Filipiny nie mogą być po prostu Filipinami?
Pozostawmy tą kwestię dla waszej oceny.
Dla mnie właśnie to czyni ten kraj takim, jakim jest.
To jego kwintesencja.
Zakupy – druga religia Filipin
W czasie wolnym, tylko to im w głowach, kochają to nad wszystko. Mówię oczywiście o ludziach mieszkających w największych miastach kraju. Bo poza nimi nie ma wielu miejsc z ekskluzywnymi witrynami.
Tutaj, w stolicy, mogą robić to bez przerwy, ponieważ dzielnica posiada sporą ilość wielkich galerii handlowych przepełnionych młodzieżą i bogatymi kupcami. Nie brakuje Chińczyków inwestujących i otwierających swoje nowe interesy. Zakupy to ich drugi żywioł Filipińczyków.
Nie ważny jest status osoby. Oni po prostu uwielbiają kupować i zbierać na zapas setki różnych, czasami niepotrzebnych rzeczy.
Możliwe, że córka będzie potrzebować albo weźmiemy do ciotki na sąsiedniej wyspie przy kolejnym wyjeździe.
Jedno jest pewne. Jeśli spotkacie Filipińczyka na lotnisku z kilkoma wielkimi paczkami, to w ich wnętrzu znajdują się te wszystkie dziwne i kupione w pośpiechu rzeczy.
Widząc kilka dużych paczek u jednej rodziny, myślałem, co może być w środku?
Przecież w 4 pudłach nie może być samo jedzenie…
Nie ważne, chyba nie powinniśmy się nad tym zastanawiać.
Skąd się wzięła nazwa państwa Filipiny?
Została jeszcze kwestia samej nazwy kraju, bo przecież na pierwszy rzut oka widać, że ktoś maczał w tym palce.
W wielkim skrócie mówiąc:
Można się od razu domyślić, że chodzi tutaj o jakiegoś Filipa.
Dokładniej o zasiadającego na tronie Hiszpanii w czasach kolonizacji
Filipa II Habsburga, na cześć, którego uznano te przepiękne miejsce Filipinami.