Cancún – kurort nad niebiańskimi wodami Morza Karaibskiego
Yuk ak katan, że niby co?!
Zanim przejdziemy do podziwiania półwyspu Jukatan, chciałbym wam coś wyjaśnić. Jak dobrze każdy z nas wie, większość nazw różnych miejsc na Ziemi nie jest przypadkowa. Prawie każde miejsce skrywa jakąś historię, dzięki której np. Jukatan nazywa się tak, a nie inaczej. Oto jedna z nich.
Pewnego razu za czasów podboju ziem Ameryki Łacińskiej, hiszpańscy konkwistadorzy dotarli do terytoriów, na których zamieszkiwali Majowie.
Po wyjściu ze statku, Hiszpanie zaciekawieni nowymi i dziki terenami postanowili dowiedzieć się, jak nazywają tamtejszą ziemię miejscowe ludy.
A wyglądało to mniej więcej tak:
– Jak nazywa się to miejsce ? – mówi po jeden z konkwistadorów.
Zastanawiając się przez moment Majowie po chwili, odpowiadają:
– Yuk ak katan – mówi jeden z Majów
– Przepraszam. Jak nazywa się to miejsce? – pyta ponownie jeden z przybyszy ze zdziwieniem.
– Yuk ak katan – odpowiada kolejny Maj
– Yu cac atan? Yucatan! – zakrzyknęli radośnie Hiszpanie, ciesząc się z uzyskanej informacji i nanosząc kolejno nazwę na mapę.
Wszystko byłoby okay, gdyby nie fakt, że Majowie nie mieli pojęcia, o czym mówią do nich nowi przybysze. Niezbyt dociekliwi kolonizatorzy uznali to za odpowiedź, a tak naprawdę w języku maya
„Yuk ak katan” oznacza po prostu „Nie rozumiemy waszego języka”
Tak oto, aż po dziś dzień każdy z nas określa półwysep Ameryki Środkowej Jukatanem, który w tak śmieszny i nieudolny sposób został uznany za pewnik.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Nie zapominajmy o plusach tego spotkania. Dzięki niemu każdy z nas już w szkole podstawowej ma szansę poznać pierwsze zdanie w języku maya, nawet o tym nie wiedząc. Czyż to nie jest niesamowite?!
CUN CUN, przylot do Cancún
Przelatując w godzinach popołudniowych nad Mexico-City oraz południową częścią Meksyku przyglądałem się słynnym wulkanom, otaczających stolicę. Po mniej więcej 1,5 godziny lotu ujrzałem zarys linii brzegowej półwyspu jukatańskiego. Jest to widok, którego nie można łatwo usunąć z pamięci, kiedy z ciemnych wód Zatoki Meksykańskiej, nagle znajdujemy się nad przepięknymi i barwnymi wodami Morza Karaibskiego.
Woda pobłyskuje różnymi odcieniami błękitu i turkusu, a w głąb półwyspu Jukatańskiego widoczna była bezkresna i dzika dżungla. Dolatując do kurortu, dostajemy informację o kolejnej zmianie czasu. Jako że Jukatan oddalony jest o 1600 kilometrów od Mexico City, czas lokalny to godzina do przodu na zegarku względem stolicy.
Po wylądowaniu natychmiast poczułem wilgotny, tropikalny klimat tej części Meksyku, który dość wyraźnie różnił się od suchego i przesiąkniętego siarkowodorem powietrza stolicy. Lotnisko w Cancun
Po przejściu kilku kontroli i odebraniu bagażu ruszyliśmy w stronę parkingów lotniska, gdzie miał na nas czekać kierowca z hotelu.
– Tak, mhmm…Kierowca z hotelu w czasie siesty na lotnisku, chyba kpicie – powiedziałby cały Meksyk, gdyby tylko nas usłyszał.
Otóż to, okazało się, że nasz kierowca nie zamierzał zjawić się o takiej porze we wskazanym wcześniej miejscu, a recepcja nie będzie zawracała sobie głowy dzwoniącym, jak oszalały telefonem.
W dużym szoku i stresie zostajemy zaatakowani przez rzekę nagabywaczy, którzy mogą zabrać nas, gdzie tylko chcemy, jeśli zapłacimy im odpowiednią sumę – w tym przypadku była 2, a nawet 3 razy wyższa, niż ta, jaką mieliśmy zapłacić za kierowcę hotelowego tj. 12 dolarów.
W tej sytuacji pozostało nam tylko znaleźć jak najtańszą ofertę i odjazd z właściwym kierowcą.
Po 30 minutach opadłem z sił. Zdecydowaliśmy się na jednego z nich, przepłacając jakieś 20 dolców, które w warunkach meksykańskich mogły być spokojnie dwoma dużymi i dobrymi posiłkami.
Jedziemy już w stronę naszego hotelu. Przygotowując się na ewentualne problemy, włączyłem wcześniej ustawioną nawigację w razie wytłumaczenia drogi do hotelu.
Nagle kierowca wykonuje manewr i zawraca pojazd w zupełnie odwrotnym kierunku, co wybija nas znowu z błogiego spokoju — no bo przecież już znaleźliśmy kierowcę, więc co może się zdarzyć…
Kierowca z dużą prędkością pędzi w złym kierunku, a nasza nawigacja notorycznie nakłaniała, żeby zawrócić z drogi. Przypomniały mi się wtedy wszystkie te niebezpieczne wiadomości, jakimi faszerowali mnie bliscy przed wyjazdem do tego kraju. Bo to w tym kraju zabijają za narkotyki, wielu z mieszkańców ma broń, sprzedają ludzi na narządy dla pieniędzy i porywają.
Właśnie! To może być porwanie! I co teraz? – pojawiła mi się w głowie taka myśl.
Omawiamy w wielkim stresie ewentualny plan ucieczki i ataku kierowcy porywacza, który zajęty był sekretną i intensywną rozmową telefoniczną. Jeśli okazałoby się, że wywozi nas hen daleko w przeciwnym kierunku, mamy plan.
W takich sytuacjach trudno zachować racjonalne myślenie, szczególnie że jest się w kraju o tak złej ogólnej opinii.
Włącza się wtedy instynkt przetrwania, który nie zawsze jest adekwatny do zaistniałem sytuacji.
Zastanówcie się chwilę, co byście zrobili, gdyby takie coś wam się przytrafiło.
Czy wy bylibyście spokojni? Czy w waszych głowach pojawiłaby się taka sama myśl?
Nawet, jeśli ta sytuacja wyglądała bardzo podobnie do scenariusza jednego z wielu thrillerów, w których ofiara próbuje wydostać się z zasadzki porywaczy, było to tylko złudzenie.
Największym zagrożeniem okazał się zagubiony i świeży w tej branży kierowca, nieznający właściwej drogi do naszego hotelu, przez co musiał wyjaśniać właściwą trasę telefonicznie, o czym nas później poinformował.
Odetchnęliśmy z ulgą, widząc jak kierujący, jedzie we właściwym kierunku.
W hotelu zapytaliśmy na recepcji, dlaczego żaden z kierowców nie przyjechał po nas, mimo, że zamawialiśmy wcześniej transport mailowo kilka razy.
Jak się okazało, w czasie meldunku w recepcji, recepcjoniści nie odczytali tych maili od 3 tygodni…
No cóż, życie… meksykańskie życie, bym powiedział.
ALE MEKSYK!
Hotel w Zona Hotelera
Podziękowaliśmy za klucze do pokoju i cieszyliśmy się, że jesteśmy już w miejscu docelowym cali i zdrowi. Zatrzymałem się dokładnie w hotelu Sotavento Yacht&Hotel (nocleg+śniadanie ok. 800zł za osobę na 10dni), który nie jest jakimś szczytem luksusu, ale ma piękny ogród, który wg mnie pełni funkcję mini dżungli, dzielącej różne zakątki hotelu: od restauracji, małą przystań dla jachtów i motorówek, poszczególne pokoje i malutką otwartą recepcję.
Efekt zadziwiający, jak na tak małym terenie.
Ze względu na zbyt szybką zmianę strefy czasowej względem Europy, czyli tzw. Jet lag i późną porę, zakończyliśmy dzień długim snem.
Śniadanie przy przystani portowej
Następnego ranka, mini dżungla dała o sobie znać, już o godzinie szóstej, kiedy słońce zaczynało wschodzić, ptaki zamieszkujące drzewa rozpoczęły swój repertuar.
Ale wiecie co?
Wcale mnie to nie irytowało, wręcz przeciwnie, spodobał mi się taki naturalny sposób budzenia.
Jest bardzo przyjemnie, kiedy za oknem witają cię egzotyczne drzewa, palmy, kolorowe ptaki, no i wspaniała słoneczna pogoda. Taka egzotyczna mieszanka daje energię na cały dzień.
Czas śniadania. Wybraliśmy pozycję, która w restauracyjnym menu nazwana została Yucateo.
Był to duży tacos, który wysmarowano powszechnie używaną w Meksyku, pastą z czarnej fasoli z dużym jajkiem sadzonym na górze, a wszystko oblane sosem pomidorowym z kawałkami lekko-ostrej papryki. Takie śniadanie gwarantuje nam, że do pory obiadowej zapomnimy o głodzie.
Cały urok tego miejsca polegał na umiejscowieniu restauracji przy malutkiej przystani portowej.
Krystalicznie czysta Laguna Nichupté
Pierwszym miejscem, jakie chcieliśmy zobaczyć w okolicy hotelu była Laguna Nichupté, ciągnąca się przez całą Zona Hotelera w Cancún.
Już po chwili docieramy do mostu, dzielącego wyjście wód laguny do Morza Karaibskiego…
Widok nieziemski!
Woda laguny i Morza Karaibskiego mieszając się, miała przepiękny odcień błękitu, a na dodatek mieliśmy okazję podpatrzeć wycieczkę na skuterach wodnych, sunących po krystalicznie czystej powierzchni wody.
To jest miejsce, obok którego nie na się przejść obojętnie.
Sama laguna z bliska jest tak samo zaskakująca, jak widok turkusowego morza.
Jej woda, pomimo obecności dzikich zwierząt i glonów, była przejrzysta, widać w niej było każdy kamień, kolorowe gatunki ryb i dokładne kształty korzeni drzew namorzynowych, których tutaj pod dostatkiem.
Fauna laguny nie odbiega od całej reszty. Żyje tutaj bowiem bardzo dużo gatunków, które nie łatwo nam spotkać w Europie, takie jak krokodyle, wielkie iguany, czaple szare, czaple białe oraz czarne, różne drapieżne ptaki, pelikany, kilkanaście gatunków jaszczurek, węży i wiele, wiele innych ciekawych stworzeń, dających nam poczucie bliskości natury, jak nigdy dotąd.
Niestety w pobliżu tak zróżnicowanego ekosystemu znajduje się hałaśliwa droga, kluby nocne, a po tafli wody sunie wiele motorówek z turystami, które niekoniecznie sprzyjają tutejszej zwierzynie. Spłoszona naszą cywilizacyjną ingerencją, nierzadko wędruje w dalsze części lasów namorzynowych, a tam można dostać się tylko drogą wodną.
Nie było mi dane zobaczyć, wyczekiwanego krokodyla, ale mamy pewność, że pływa sobie gdzieś spokojnie w niedalekiej odległości, o czym informują nas co kilka kroków znaki z ostrzeżeniem o obecności tych stworzeń w lagunie
Nieśmiertelni Meksykanie
Jeśli myślicie, że meksykanie stosują się do tych ostrzeżeń i zakazów wchodzenia do wody, to muszę was rozczarować. Według ich zasad kąpiele są jak najbardziej wskazane. Co chwila widzieliśmy kąpiących się tam Latynosów, którzy niekoniecznie przejmowali się jakąkolwiek obecnością dzikich zwierząt.
Co więcej, pewnego dnia, kiedy przechadzaliśmy się poza centrum miasta, wzdłuż laguny, napotykaliśmy mieszkańców, którzy ucinali sobie drzemkę BARDZO blisko tych wód, a jeden z nich zasnął nawet z nogami w wodzie, co pewnie miało go w jakiś sposób ochłodzić, ale czy krokodyla obchodzi, że my tylko chcemy się trochę ochłodzić?… hmmm. On pewnie z chęcią posilił się takimi mięsnymi zakąskami.
To w końcu MEKSYK, nie ma czym się dziwić, tutejsi ludzie spotykają się ze śmiercią na co dzień. Nawet jeden z pisarzy określił stosunek meksykanów do niej pięknymi słowami:
„Dla mieszkańca Nowego Jorku, Paryża czy Londynu śmierć jest słowem, którego nigdy się nie wymawia, ponieważ nie przechodzi ono przez gardło. Meksykanin natomiast spotyka się z nią, wyśmiewa się z niej, pieści ją, śpi z nią i czci, jest ona jedną z jego ulubionych zabawek i jego najtrwalszą kochanką.”[1]
Z informacji, jakie udało nam się uzyskać od mieszkającej na terenie Meksyku Polki, meksykanie żyją tak naprawdę z dnia na dzień, a śmierć to ich bliska przyjaciółka. Każdego dnia słyszy się o zabójstwach w kraju, co rano można napotkać jakieś ciało człowieka, zastrzelonego przez gangi narkotykowe, które następnie pojawia się na każdej pierwszej okładce codziennej gazety. Sygnały policyjnego radiowozu, strzały nocą są na porządku dziennym, porwania, niebezpieczne zwierzęta, a nawet… kokosy
Zabójcze kokosy!
Według statystyk podobno zabijają w ciągu miesiąca więcej mieszkańców niż gangi narkotykowe.
I nie próbujcie uznać to za żart.
Nigdy nie przypuszczałbym, że niepozorne „drzewo” może być tak śmiercionośne, a jednak, jeśli przechadzamy się chodnikiem, przy którym co kilka metrów posadzona jest palma kokosowa, jest na to duża szansa.
Przecież spadające twarde kokosy roztrzaskują się o ziemię z tak dużą prędkością i impetem, że uderzenie w głowę może każdego z nas mocno uszkodzić, a nawet zabić.
Dlatego, jeśli będziecie mieli okazję spacerować taką aleją lub plażą wśród palm pełnych kokosów, miejcie oczy szeroko otwarte, bo kokosowy zabójca czyha i nie zawaha się upuścić jednego ze swoich ciężkich orzechów.
Oczywiście nie przesadzajmy z tą ostrożnością, są to tylko dane statystyczne, które nie odbiorą uroku palmom, które kojarzą nam się z wakacjami i pięknymi plażami, a wnętrze ich ogromnych nasion, dają nam życiodajny napój. Taka woda kokosowa, nie raz może uratować nam życie. Jest niezwykle pożywna oraz działa zbawiennie na odwodnienie, o czym przekonaliśmy się w ostatnich dniach naszej wyprawy, ale zostawmy tą historię na poźniej…
Słynny napis CANCÚN
Kierujemy się w stronę Langosta Beach.
To średniej wielkości, piaszczysta plaża, przed którą znajduje się słynny kolorowy napis CANCÚN.
To ten, przy którym 90% osób robi sobie setki zdjęć, aby pochwalić się na mediach społecznościowych. Takich napisów w całym mieście jest kilka, jak nie kilkanaście.
Dla nielicznych jest to tylko zbędny śmieć, ale moim zdaniem, jest w nim coś przyciągającego, to taki znak charakterystyczny Mezoameryki, który daje nam satysfakcje z tego, że dotarliśmy tam, gdzie wielu osobom nie udało się dotrzeć, a przecież kilka kolorowych liter, przed plażą jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Piaszczyste plaże i egzotyczne niespodzianki
Plaża na pierwszy rzut oka jest bardzo szeroka, a w oddali pobłyskiwała błękitna woda zmącona nieco glonami. Dla osób lubiących dzikie zakątki, niestety mam złe wiadomości. Większość plaż Cancún położonych jest przy wielkich hotelach, co odejmuje im uroku. Beton i piasek to najczęstszy widok okolicy.
Dużą zaletą jest jednak to, że są publiczne i ogólnodostępne, więc nie musimy się martwić o to, czy możemy przechadzać się jakąś częścią plaży, a kolor wody, skalne bloki oraz specyficzne słomiane chatki na wodzie zakryją wszystkie minusy, jakie pojawiły się w naszej głowie.
Dzień bez dziwnych sytuacji dniem straconym…
Po zakończonym wypoczynku i spakowaniu plażowego asortymentu zauważyliśmy, że obok nas przy eleganckim stoliku z szampanem i dwiema urodziwymi kobietami, swój czas spędza niewątpliwy meksykanin.
Niech was czujność nie zmyli.
Przy wejściu na plażę, przed bramą napotykamy na obładowane po uszy sprzętem policyjnym meksykańskie służby-coś w rodzaju FBI, ale na terenie Meksyku. Po chwili z szybką skutecznością złapały naszego szampanowego plażowicza, obezwładniając i zabezpieczając broń, którą chował u paska spodni.
– Trzeba przyznać, że mieliśmy niezłe towarzystwo – mówię ironicznie, przyglądając się, jak służby rozprawiają się z plażowiczem
– Tutaj chyba nie będziemy się nudzić, jeśli już pierwsze dnia na plaży widzimy takie akcje. Zbieramy się, mi już wystarczy atrakcji – dopowiadam i wchodzę na chodnik drogi Boulevard Kukulcan.
Wieczór w Cancún
Po odpoczynku na plaży i kąpieli w morzu trochę zgłodniałem, a naprzeciwko ulicy zauważyłem maleńki port przy hotelu Occidental Costa Cancún z restauracją. Była to Sirenas Raw Bar z bardzo dobrą opinią wg Google. Tego dnia stwierdziliśmy, że musimy spróbować prawdziwe guacamole z nachosami oraz świeże owoce morza, które są tutaj na porządku dziennym, z uwagi na obfite wody Karaibów.
Wybraliśmy najdroższą pizzę z karty z owocami morza, kolorowe drinki i oczywiście guacamole na przystawkę. Na pozór najdroższa, bo za wszystko zapłaciliśmy w sumie 60zł za dwie osoby, więc cena nie aż tak wygórowana, jak na karaibski kurort.
Z restauracji, a w zasadzie to baru, roztaczał się fantastyczny widok na wyspę Isla Mujeres i deltę Laguny, której wody, łączyły się z barwnym Morzem Karaibskim. W tle wybrzmiewała nowoczesna muzyka umilająca oczekiwanie na dania, a w powietrzu unosił się morski zapach bryzy, wymieszany z zapachami pobliskiej kuchni baru.
Do portu, co chwila podpływały jachty osób z zasobnym portfelem, a po wodzie sunęły ostatnie wycieczki na skuterach.
Po chwili kelner donosi nam „drobną” przystawkę, czyli ogromny talerz guacamole z nachosami oraz kolorowe drinki.
Widząc tak dużą porcję, nie jestem pewien czy znajdzie się jeszcze miejsce na, choć kawałek pizzy.
Po kilkunastu minutach dociera do nas pięknie ozdobiona świeżymi owocami morza poezja smaków. Na górze pizzy znajdowała się przepyszna i delikatna langusta, krewetki oraz małże, o cudownym świeżym smaku.
Te wspaniałe dania były zwieńczeniem wspaniałego dnia w jednym z największych i najbardziej malowniczych kurortów świata.
Sklep ,,wielobranżowy”
Przed zachodem słońca w planach mieliśmy, aby poszukać sklepu z najzwyklejszymi okularami przeciwsłonecznymi, które na nasze nieszczęście zostawiliśmy w swoich krajach zamieszkania.
Tak już bywa, że zawsze zapomnimy jakieś ważnej rzeczy na wyjazd, mimo tego, że pakujemy się wiele tygodni przed podróżą.
Tym razem padło na okulary przeciwsłoneczne.
W miejscu, gdzie słońce świeci ponad 300 dni w roku, nie można bez problemu przechadzać się po mieście. Słońce tak mocno błyszczy i parzy, że oczy ulegają poparzeniu w kilka godzin.
Nieopodal naszego hotelu znajdował się niemały sklep z pamiątkami, w który zauważyliśmy wiele stoisk z okularami. Nie zastanawiając się długo, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepu, rozdzieliliśmy się.
Było tam mnóstwo różnych wakacyjnych bzdetów, od małych spinek i skarpet, przez większe porcelanowe pamiątki, aż po leki.
Stwierdziłem, że trochę dziwny ten sklep, bo kasa znajdowała się przy stoisku z medykamentami.
Podchodząc pod kasę, Pan ekspedient nie trąc czasu, zaczął namawiać mnie do kupna różnego rodzaju dziwactw.
– Nie dziękuję, poproszę tylko te okulary- mówię stanowczo, bo czas mnie gonił
– Hombre, zerknij tylko tutaj. Mam tutaj najlepsze tabletki z viagrą w okolicy-namawia mnie dalej ekspedient.
– Przepraszam, ale ja potrzebuję tylko okulary- mówię po raz kolejny
– Amigo, ale one działają do 5 godzin non-stop, nie znajdziesz lepszych, bierz, póki je mam- powtarza zabawnie.
– Nie dziękuję, poproszę tylko okulary – powtarzam do znudzenia z uśmiechem na twarzy, aż meksykanin odpuści do końca.
Ekspedient oczywiście nie chciał, poddać się tak prędko, więc położyłem odpowiednią kwotę pieniędzy na blacie, aby widział, że interesują mnie tylko i wyłącznie okulary przeciwsłoneczne.
Po chwili odpuścił i mogłem ze spokojem wrócić do hotelu.
Wychodząc, ze sklepu dowiedziałem się, że nie tylko ja miałem ciekawą promocję handlową, bo mojemu kumplowi w SKLEPIE Z PAMIĄTKAMI, próbowali sprzedać jakieś narkotyki…
Trzeba przyznać, że Meksykanie mają niezłą różnorodność towaru, jak na taki sklepik z pamiątkami. Nie spodziewaliśmy się, że spotkamy się z tym najbardziej znanym obliczem Meksyku w tak szybkim czasie.
No ale cóż, nikt nas nie zmuszał, tylko proponował, więc nie możemy oskarżać mieszkańców o jakąś napaść, była to typowa w tych częściach świata sytuacja, do której trzeba przywyknąć i przymykać oko na takie przypadki.
Wracamy do hoteli i tak oto zakończył się pierwszy pełny wrażeń dzień w zaskakującym Cancún.
Nie mogę doczekać się, co jeszcze może mnie spotkać w Meksyku.
[1] Octavio Paz, Labirynt samotności. Przeł J. Zych Wydawnictwo Literackie. Kraków 1991, s. 59