KRÓTKIE PRZYGODY W PUERTO PRINCESA
Stolica wyspy
Wiele nazw miast na Filipinach jest w języku hiszpańskim.
Puerto Princesa z hiszpańskiego Port Księżniczki to największe miasto i stolica Palawanu.
Lecąc nocą na południe, mijaliśmy kilka wysp, które z góry widoczne były tylko dzięki poświacie turystycznych miast. W przypadku Palawanu było zupełnie inaczej, tutaj jakby świat nie istniał. Samolot zanurkował w czarnej otchłani , jakby chciał wylądować na wodzie. Trochę wprawiło nas to w konsternację, bo mimo dzikości wyspy, nie mieliśmy pojęcia, że jest tu AŻ TAK DZIKO.
Nigdy żaden z nas nie był w tak odciętym od cywilizacji miejscu. Podobno w przeważającej części Palawanu, prąd dostępny jest do określonej godziny, potem małe wioski gasną jak słabe pozbawione tlenu płomyki.
Ponad to jedyną opcją połączenia ze światem jest działająca sieć komórkowa SMART.
Muszę ostrzec, że nawet to nie jest gwarancją, ponieważ na północy wyspy praktycznie nie mogliśmy uzyskać zasięgu w telefonie. Wiem, że to trochę dziwne, ale tam naprawdę NIE BYŁO możliwości nawet wysłania smsa, nie mówiąc już o połączeniu telefonicznym.
TOTALNA TELEKOMUNIKACYJNA CISZA I ODPRĘŻENIE OD CYWILIZACJI.
Lądowanie na Paliparang Pandaigdig ng Puerto Princesa[1] było jak wylądowanie w centrum lasu deszczowego. Jeden pas, kilka świateł i mały budynek lotniska z halą przylotów oraz odlotów. Od tej dzikiej przestrzeni ratował nas znajomy, u którego mieliśmy spędzić nocleg.
Znajomy w zasadzie tylko z internetu. Polak prowadzący niedaleko lotniska swój mały guest house z restauracją – Happy Time Palawan.
Nocleg przed wyjazdem na północ
Do jego obiektu dostaliśmy się samochodem, jadąc przez tłoczne ulice stolicy. Okazała się dużym i dobrze zagospodarowanym miastem, z własnymi uniwersytetami, galeriami handlowymi i najważniejszymi instytucjami życia publicznego. Nie była to czarna chmura na mapie Palawanu.
Akurat w tym miejscu podstawowe potrzeby cywilizacji tj. prąd, woda i sieć komórkowa nie stanowiły żadnego problemu.
Po 40 minutach jazdy samochodem mogę odpocząć. Wchodzę do pokoju odznaczonego literką „O”
Przez stronę internetową wszystko wyglądało przyzwoicie, lecz na miejscu okazało się, że klimatyzację w dusznym i wilgotnym pokoju zastępuje jeden ledwo poruszający się wiatrak.
Ciasne pomieszczenie, brak szczelnych okien i dziurawe moskitiery, przez które z rana maszerowały małe mrówki, zwabione maleńkimi okruszkami naszego jedzenia.
Toaleta też nie wyglądała na coś, co może przyciągać gości, na nasze szczęście wzięliśmy tylko jeden nocleg. Ten przystanek potrzebny nam był tylko na regenerację i krótkie zwiedzanie okolicy.
Nic więcej.
Poranek w Puerto Princesa
Wstałem żwawo wcześnie rano na smaczne śniadanie składające się ze świeżego pieczywa z szynką oraz jajecznicą. Po śniadaniu rozpocząłem szybki plan zwiedzania okolicy.
Wystarczył jeden krok ze schodów guest house’u, aby zauważyć, że sama gleba odróżnia się od tej na wyspie Luzon.
Piękny pomarańczowy kolor ziemi z piaskiem pozostawał na gołych stopach, jakby był sypką farbą. Spacerując w małej wiosce, przyglądamy się zwyczajnemu życiu lokalnych ludzi.
Przy nieprzeciętnie wyglądających chatkach i domach suszy się pranie, dzieci bawią się z kurami na podwórku, a na małych straganach obok domów żony rozkładają swoje świeże owoce i warzywa do sprzedaży. Przy wszystkich domach zauważamy jedną powtarzającą się rzecz.
Przysmak Filipin
Wszędzie napotykamy wielkie okrągłe misy, wystawione na pełne słońce.
W jej wnętrzu i na obrzeżach położone były małe ryby, wyłowione przed chwilą przez jednego z członków rodziny. Suszone ryby nazywane Daing to specjał znany w całych Filipinach.
Początkowo odrzuca wszystkich śmiałków nowych smaków, ale po pewnym czasie nasze kubki smakowe zaczynają tolerować ten zapach, a narodowy specjał staje się szybkim i dobrym pożywieniem. Wysuszony naturalnie na słońcu, jest bardzo zdrową i wydajną opcją przetrwania na wyspie znaną przez mieszkańców Filipin od tysięcy lat.
W oddali widać pnące się wysoko górzyste wzniesienia, tworzące piękny krajobraz.
Wzdłuż niepełnej asfaltowej drogi mijamy dziesiątki drzew mango, małych cytrusów, bananowce pełne owoców, figi i palmy kokosowe.
Na Filipinach można poczuć się, jak na ogromnym targowisku, na którym zawsze znajdą się jakieś świeże owoce do zabrania tyle tylko, że tutaj wszystko były zupełnie za darmo.
Mijam śliczny kościół, a dokładniej baptystów i kilka kolejnych, skromniejszych chatek ustawionych w rzędzie przy asfaltowej ścieżce.
W drodze do parku zwierząt
Na głównej drodze łapiemy trycykla, aby dostać się do Farmy Krokodyli, uznanej przez Trip Advisor za jedną z najciekawszych atrakcji w okolicy. Palawan Wildlife Rescue and Conservation Center był oddalony o jakieś 5km od hostelu, my jednak nie chcieliśmy ryzykować i widząc uśmiechniętego kierowcę rozpoczęliśmy negocjacje:
– Hi ! How are you? We would like to go to Crocodile Farm, could you take us, please? – zapytałem entuzjastycznie, licząc na dobrą cenę.
– Hi ! Yes, of course. I can take you, my friends. Price 200 filipino pesos – odpowiedział kierowca.
– What? Are you crazy? It’s just 4km away. We can give you 100 pesos – odpowiedziałem ze zdziwieniem, bo w sumie taka trasa to powinna odbyć się za 50 pesos dla lokalnych.
– Ough, no way. I have to buy gasolina, my friend. One houndred fifty pesos is final price. I am so sorry, I have to go – rzucił szybko, jakby miał już dość negocjacji.
– Hmmm – zamyśliłem się i rozejrzałem po pustej drodze.
Zrozumiałem, że nie ma innej opcji, szkoda czasu. Następny trycykl może się nadarzyć za 15min. Odpowiedziałem szybko:
– Ok ok, wait. You can take us for one houndred fifty pesos !
Wnętrze trajka[2] wydało mi się strasznie prowizoryczne. Była to dodatkowo zespawana z motocyklem metalowa przyczepka z dachem. Motocykl, który normalnie pomieści 2 osoby (w Azji możemy spotkać nawet rodziny 5 osobowe podróżujące jednym motocyklem), nagle zmienia się w miniaturową taksówkę, w której zmieści się nawet do 4 dodatkowych osób.
Trycykl jest szybkim i tanim środkiem transportu, pomimo ciasnoty i twardej belki, na której siedzimy, jest bardzo przyjemny. Chłodny wiatr nawiewa do wnętrza, rozrzedzając gęste i gorące powietrze.
Można wybrać także jepneeya, który jest najtańszy ze wszystkich środków transportów, ale czy warto?
Warto za parę złotówek odmawiać sobie przyjemności jazdy w bardziej komfortowych warunkach, niż w ciasnym i zatłoczonym do granic możliwości jepneeyu?
Dla mnie zdecydowanie trajki są lepsze.
Mijamy dwie wioski, a zza zakrętu ukazały nam się piękne wzniesienia porośnięte palmami i egzotycznymi drzewami. Przed górzystym terenem przyglądamy się polom ryżowym, tak bardzo kojarzącymi się z całą niesamowitą Azją, które są naprzeciwko naszego celu.
Na farmie odratowanych krokodyli
Palawan Wildlife Rescue and Conservation nazywany także Crocodile Farm and Nature Park są jedynymi w tej okolicy instytucjami poszerzającymi wiedzę na temat żyjących na wyspie zwierząt i roślin.
Spieszymy się szybko na wykład jednego z pracowników-przewodników, ponieważ odbywają się one co 30minut lub co godzinę. Wstęp z przewodnikiem to koszt tylko 40 pesos filipińskich, czyli 3,40zł. Naprawdę niewiele.
Miejsce jest naprawdę warte odwiedzin, ponieważ ma wiele zalet. Pierwszą z nich jest zwykła pomoc w utrzymaniu największego gatunku krokodyli oraz zwierząt odratowanych. Kolejną jest chociażby zobaczenie niedźwiedzio-kota czy największego orła na świecie.
A to nie wszystkie zwierzęta jakie oferuje ten park. Po wysłuchaniu historii krokodyli na wyspie, zostaliśmy skierowani do głównego dziedzińca.
– Hi ! How are you? – odzywa się dźwięk z niewiadomego kierunku
– Hi ! How are you? Let’s go – ponownie słyszymy głosy, które wydobywały się z jednej z klatek.
– To ptaki ! – powiedzieliśmy do siebie ze zdziwieniem
– Gadające po angielsku ptaki? Takie małe? – zapytał kolega
Niespotykanie brzmiące małe ptaki z żółtym ubarwieniem wokół oczu i czaszki skakały jak szalone w klatce tuż obok nas. To był gwarek czczony z rodziny szpakowatych. Każdy z nich nauczył się tego co usłyszał od turystów wchodzących do parku. Nic dziwnego że znały takie podstawy. Szpaki potrafiły wydobyć z siebie setki różnych dźwięków, nawet wycie bawoła czy odgłosy motocykla. Niesamowite stworzenia.
Niedźwiedzie czy jednak koty?
Mapa parku obejmowała ok 15 zagród zwierząt i 2 różne drogi prowadzące dookoła rezerwatu.
Są dzioborożce, niedźwiedzio-koty, największy orzeł, muchołówka palawańska, leopard palawański, kolczasty mrówkojad i kilka innych ciekawych zwierząt.
Cały rezerwat umiejscowiony jest w gęstej dżungli, na granicy rzeki Irawan płynącej aż do zatoki Honda Bay.
Wychodząc z rezerwatu po jego przeciwnej stronie, usłyszałem jakieś krzyki.
Z początku wydawało mi się, że to krzyk dziecka, ale zbliżając się coraz bardziej do źródła dźwięku dokładnie można było usłyszeć nawoływanie.
– Come in! My friend come in! – odezwał się głos z zarośli
Podszedłem więc z drugiej strony i moim oczom uwidoczniła się kolejna, ale już dużo większa klatka z ptakami. Był tam paw królewski, trochę malutkich filipińskich kur, a w górze… znowu ten sam ptaszek.
Ten sam, który a początku parku wprawił wszystkich w zakłopotanie i ciekawość.
Jak można było zauważyć, ten gatunek bardzo szybko uczy się nowych słów i zręcznie skupia na sobie najwięcej uwagi w parku, kłapiąc swoim dziubkiem jakby chciał jak najszybciej sprzedać kapustę na targu w dobrej cenie.
Ostatnią klatką, a w zasadzie betonowym ogrodzeniem był dom małego mrówkojada z długimi kolcami na grzbiecie. Z informacji, jaka widniała przed mostem widokowym, kolce tego zwierza miały toksyczny jad, chroniący przed atakiem większych drapieżników.
No niezły zawodnik z niego, tylko teraz trzeba go odnaleźć.
-Gdzie on może być? – pytam kolegę, który tak jak ja, chciał zobaczyć ten cud natury i przyjrzeć mu się dokładnie.
Nagle słyszę szelest i czuję, że z mojej głowy zniknęły okulary słoneczne. Nie byle jakie, bo to ostatnie okulary słoneczne, jakie mam. Pierwsze, które zabrałem w podróż, zgubiłem już w samolocie chińskim lub w Pekinie przez nieuwagę kilka dni wcześniej.
Aż zakręciło mi się w głowie.
Akcja klatka
Spoglądam na kumpla, który zauważył swoje okulary w dole, obok gołej skały.
– I co teraz? – pytam z przerażeniem kumpla
– Nie wiem, chyba musisz tam wejść – odpowiada zszokowany
– Co? Mam tam wejść? Przecież tam są te dziwne stwory, one mają kolce !
– Może ich tutaj w ogóle nie ma, widzisz, że tu niczego nie ma, a nie mamy już więcej zapasowych okularów, lepiej, żebyś je ze sobą wziął
– Nie ma mowy, nigdzie nie idę, to tylko okulary. Za chwilę powinien przechodzić tędy jakiś pracownik i mi pomoże, poczekajmy – odpowiadam z przekonaniem i nadzieją na jakąkolwiek pomoc.
Mija 5 minut. Mija 10 minut. Krzyczę i wołam personel, ale tutaj pracują chyba tylko w czasie karmienia zwierząt. O tej porze wszyscy jedzą smaczny obiad i idą odpocząć.
– Nie mamy wyboru, musisz tam wejść i spróbować je zabrać. Przecież to tylko niski betonowy murek. Przeskoczysz, weźmiesz szybko okulary ze skał i wrócisz tą samą drogą – przekonuje mnie kumpel sarkastycznie.
– Dobra. Wchodzę. Wezmę te głupie okulary, bo nie wiem skąd wezmę następne, a do końca wakacji jeszcze 9 dni – zdecydowałem.
W tak mocno palącym i świecącym słońcu nie da się zwiedzać bez okularów, a co to by było na plaży, wolę sobie nie wyobrażać.
Mina kolegi była bezcenna
– Jak to? Wejdziesz tam, ale co będzie, jak wyjdą te mrówkojady? – zapytał myląco
– Przecież mówiłeś, że mam wchodzić przez murek, bo nie będę miał jak chronić oczu przed słońcem. To wchodzę – mówię wchodząc, obiema nogami na skały po drugiej stronie muru.
– Ooo fu*k… są tam te stwory. Szybciej !– krzyczy kolega
– No proszę, a jednak klatka nie jest pusta. One śpią w cieniu pod skałą, nie usłyszą nawet, że idę, spokojnie – uspokajam go, chociaż sam nie jestem pewny tego co mówię.
Ciekawość wygrała. Chcieliśmy zobaczyć mrówkojady, to zobaczyliśmy. Szkoda tylko, że moim kosztem.
Wychodząc z obmurowanej zagrody, widzę na twarzy kolegi jakiś dziwny uśmieszek.
– A ty co się tak śmiejesz? – pytam z ciekawości
– Wiesz, że ja żartowałem, prawda? Podpuszczałem Ciebie tylko, przecież nie musiałeś mi oddawać tych okularów. TO BYŁ TYLKO ŻART !
– Chyba ze mnie kpisz… czy ty chcesz mi powiedzieć, że dałem się wkręcić w wejście do pełnej jadowitych mrówkojadów klatki w zoo? I to był żart ?!
Lepiej już nic nie mów! Musimy złapać trycykla do parku motyli!
Dron, park motyli i ludzkie zoo
Złapanie trycykla w tej miejscowości to nie łatwa sprawa. Myślałem, że tak jak w Manili, będzie trwało to kilka sekund albo znajdzie się jakaś aplikacja do wezwania taxi. Na Palawanie w mniejszych wioskach pod miastem trzeba niestety czekać na swoją kolej.
Drogę przemierzały samochody i trycykle wypełnione turystami.
Po kilku minutach czekania przypomniałem sobie, że jeśli musimy i tak czekać to jest to idealna okazja do polatania moim nabytkiem do filmowania i zdjęć – dronem. Jednostka latająca to znany SPARK, mały, kompaktowy dron o dużych możliwościach firmy DJI.
Spark okazał się strzałem w dziesiątkę. Zajmował bardzo mało miejsca w plecaku, wykonywał zdjęcia i filmy w jakości Full HD. Czego więcej trzeba ?!
Bateria tego małego agenta wytrzymała spokojnie 15-20 minut lotu wraz z filmowaniem.
Wylatując nad terenem Palawanu, mogłem zobaczyć cały teren z zupełnie innej perspektywy. Dotąd nie miałem pojęcia, jak ważną rolę w filmowaniu stanowią tego typu urządzenia. Widzą one dużo więcej pięknych i atrakcyjnych krajobrazów, które na filmie wyglądają OBŁĘDNIE !
Każdemu kto chce rozpocząć swoją karierę/hobby związaną z filmowaniem gorąco polecam zakup drona.
Lecę coraz wyżej, przyglądając się pięknym górom na wschodzie i skupisku budynków w centrum stolicy na zachodzie.
Zrobiłem szybko kilka fotek i filmów, a już nad dronem zaczęły nadlatywać grupy ciekawskich ptaków, które mogły poważnie uszkodzić mój sprzęt. Zabawa nie trwała długo, bo z oddali widać było nadjeżdżające trycykle, które mogły zabrać mnie z powrotem.
Palawan Butterfly Ecological Garden and Tribal Village, bo tak brzmi pełna nazwa tego miejsca, znajdował się kilkaset metrów od naszego guest house’u. Bardzo ułatwiło nam to, szybkie dostanie się do miejsca zameldowania przed przyjazdem kierowcy.
Wejście do Parku Motyli to koszt ok. 50 pesos filipińskich tj. 4,20zł
Trasa początkowa prowadzi przez szklarnię z bujną roślinnością i wieloma kolorowymi motylami. Przy każdej informacji o okazie umieszczono specjalny talerz z przysmakiem dla danego gatunku, abyśmy mieli okazję zobaczyć go z bliska. Jest ich tu kilkadziesiąt, trudno zapamiętać te wszystkie gatunki, ale myślę, że każdej rodzinie z dzieckiem spodoba się ta atrakcja. Nie tylko możemy oglądać motyle, ale także nauczyć się czegoś o owadach i plemionach zamieszkujących Palawan. W drugiej części parku na gałęziach tuż przy barierkach zwisają dumnie niedźwiedzio-koty. Rodzinka niedźwiedzio-kotów z ich małymi bawiącymi się w zrzucanie z gałęzi. Spokojnie. Nie było to nic brutalnego, zagroda była bardzo niska, a niedźwiedzio-koty, jak każdy KOT, zawsze spadają na 4 łapy.
W tylnej części parku, stworzono wioskę przeróżnych plemion Palawanu, którzy mieszkają tutaj w ramach atrakcji dla turystów.
Szczerze to nie lubię takich miejsc. Kojarzą mi się z zoo, w którym mieszkają ludzie, tylko z własnej woli. Tutaj jednak dostają za to płacone, a mieszkańcy różnych zakątków świata mogą poznać tradycje i zwyczaje bez ingerencji w prawdziwym świecie.
Fotki i interakcje z plemionami są jednak dodatkowo płatne, a zarobione pieniądze przekazywane są do utrzymania ich rodzin gdzieś w dalekiej dżungli.
Ostatni etap, to wizyta w pomieszczeniu z owadami i rybkami lubiącymi nasz ludzki naskórek. I tak ! Można włożyć swoje ręce i poddać się darmowemu peelingowi.
W dalszej części znajdują się półotwarte terraria z skorpionami, patyczakiem i skolopendrą. W tym przypadku radzę ręce trzymać daleko, bo zbiorniki są w formie półotwartej, a spotkanie z skorpionem może nie być przyjemne.
Pyszny owoc Guanabana
Przy wyjściu każdy może skosztować soku z lokalnego owocu – guanabana[4].
Owoc jest zaskoczeniem. Po pierwszym łyku chciałem kupić całą lodówkę z tym sokiem. Połączenie soczystego zielonego jabłka z cytryną i pigwą. Przepyszny !
Czas upływał zbyt szybko. Dopiero co weszliśmy do parku, a już musieliśmy wracać. Kierowca nie będzie na nas czekać wiecznie.
Zamówiliśmy transport z Puerto Princessa na północ wyspy tj. El Nido. To tam mieliśmy spędzić najwięcej czasu na Filipinach. Turystyczna mieścina czekała na nas z otwartymi rękami. Trzeba się tylko tam dostać, busem w 5 i pół godziny. Pamiętajcie, że prawie codziennie z stolicy wyspy na północ jadą tylko dwa busy, jeden z samego rana, a drugi ok godziny 16:00. Kto by pomyślał, że Palawan jest tak wielki. Taka mała wysepka na mapie, a z jednego końca na drugi jest niespełna 600km.
UNESCO na Palawanie
Atrakcje, które wam przedstawiłem to mały ułamek tego co oferuje Puerto Princesa. Miasto i w ogóle wyspa Palawan, słynie z największej rzeki podziemnej znajdującej się w Parku Narodowym Rzeki Podziemnej Puerto Princesa. Tak jak studnie krasowe w Meksyku, wyspa posiada rzekę, która płynie pod naszymi stopami w niebotycznie wielkich krasowych jaskiniach. Miejsce jest wyjątkowe, bo pod ziemią znajduje się gama różnych ekosystemów od morskich po górskie. To biogeograficzny cud natury.
Atrakcja turystyczna trafiła w 1999 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a w 2012 roku wpisano ją jako jeden z siedmiu cudów natury zaraz po Wielkiej Rafie Koralowej Australii. Dzięki temu to obszar pilnie strzeżony.
Organizowane są oczywiście wycieczki z przewodnikiem po podziemnych rzekach i żeby było jasne: My naprawdę pływamy pod powierzchnią ogromnej wyspy, a nad nami nadal trwa normalne życie mieszkańców, kiedy tu na dole wszystko żyje swoim rytmem. Zwierzęta i rośliny są tutaj wolne od hałasów ulicy, niebezpiecznych samochodów oraz ingerencji człowieka.
To i wiele innych atrakcji czeka na was w tym małym przybrzeżnym mieście.
Kierowca dociera do guest house’u. Dziękujemy gospodarzowi za gościnę i wszystkim pracownikom przy recepcji za pomoc i miłą atmosferę.
Kierunek El Nido
Bus mieścił około 12 osób plus kierowcę. Byliśmy chyba pierwszymi pasażerami na trasie Puerto Princesa- El Nido, bo w środku było sporo wolnych siedzeń. Kilka osób, które wysiadało jeszcze w stolicy wyspy. Trasa busa wiodła przez główną drogę Puerto Princesa North Road, która ciągnęła się wschodnim brzegiem. Co chwila znajdowaliśmy się blisko zatoki Honda, na której powierzchni unosiły się dziesiątki pięknych, małych wysepek.
Niespotykane widoki urozmaiciły tą długą i krętą drogę.
Godzina po godzinie bus napełniał się gośćmi z 5 gwiazdkowych hoteli, którzy postanowili zobaczyć północ wyspy. Szkoda tylko, że zabierali ze sobą sporo bagaży.
W miejscowości Roxas pojazd pęka w szwach. Jego bagażnik mieścił maksymalnie 4 duże walizki, a 9 osób to znacznie więcej bagażu, które kierowca próbował upchać.
Młody filipińczyk dwoił się i troił, tylne drzwi ledwo się zamykały, ale ostatnią opcją pozostał dach małego pojazd.
Ostatnim odcinkiem trasy był przejazd przez górzyste tereny, pełne pól ryżowych i setek bananowców, na których soczyste owoce czekały już tylko na zbiór.
Zapadał zmrok, uniemożliwiając dokładne podziwianie okolicy. To już końcówka trasy.
Przystanek El Nido, wydawał się być tak blisko, że wszyscy zbudzili się i wypatrywali swojego celu przez okna pojazdu.
Najlepsza niespodzianka czekała na każdego o poranku.
[1] Międzynarodowy Port Lotniczy w Puerto Princesa, skót IATA: PPS
[2] Inaczej trycykl
[3] Strona dystrybutora www.rcpro.pl lub www.ars-online.pl
[4] Graviola