EL NIDO, MEKKA TURYSTÓW I KURORT WIELU MOŻLIWOŚCI
Do El Nido dotarliśmy w godzinach wieczornych, dokładniej około godziny 20:30 i jedyną opcją dostania się do centrum miasta był trycykl lub przechadzka pieszo przez 20 minut.
Miasto tętniło zupełnie innym życiem niż w stolicy, setki straganów, z setką możliwości do zakupu.
Owoce, naturalne azjatyckie lody, pamiątki, naleśniki na ciepło, studia masażów, wypożyczalnie rowerów i łodzi, bary wypełnione turystami z całego świata i nocne życie w pubach, z których docierało głośne karaoke.
Mekka turystów i raj dla ludzi szukających przygód, o każdej porze dnia.
Zatrzymałem się w hotelu Aqua Travel Lodge, który określa się jako jednogwiazdkowy, czego bym nie powiedział. Hotel w dzielnicy Barangay Buena Suerte był naprawdę ładny, schludny, a w pokoju znajdowały się wszystkie podstawowe udogodnienia przy nieźle wyglądającym wnętrzu. Była klimatyzacja, sejf, telewizor, mały balkon, dostępne darmowe kosmetyki w łazience, świeża woda w butelkach oraz ręczniki. Sprzątanie odbywało się co 2 dni, ale jeśli przeszkadza nam bałagan, możemy prosić codziennie w recepcji o dodatkowe sprzątanie. Cena za pokój to ok. 200zł w zależności od sezonu i ilości nocy. W pobyt wliczone jest smaczne śniadanie, o które pyta codziennie przemiła recepcjonistka.
Do wyboru zawsze są 4 opcje, co uważam za duży atut.
Oszałamiający widok z restauracji
A restauracja to cudo!
Znajduje się na przed ostatnim piętrze hotelu. Na końcu korytarza, czeka na wszystkich betonowy most nad ulicą, a na drugiej jego stronie niespodziewane osłupienie.
Patrzymy z niedowierzaniem na piękno, jakie widzimy przed oczyma. Restauracja znajduje się na dachu sąsiadującego budynku, tuż przed plażą i widokiem na błękitne wody zatoki El Nido. Z poziomu morza wystają wysepki z ogromnymi wzniesieniami i dziką roślinnością. Widok jak z bajki. To musiał być jakiś sen…
Przecież nikt nie je posiłku z takim widokiem. Można się najeść od samego widoku tych niezwykłych wysepek z potężnymi wzgórzami.
Co dzień w porę śniadania wszyscy jedli w ciszy, jak zaczarowani.
Nikt nie spoglądał w kierunku towarzyszy podróży. Krzesła i stoły w restauracji były już nawet ustawione w kierunku wody, jakby wiedzieli, że jeśli ustawią je w innym kierunku, to turystów strasznie będzie boleć szyja albo sami je przestawią z powodu widoku.
Słychać było tylko postukiwania sztućców o talerze.
Nie specjalnie chciało nam się wracać stąd do pokoju.
Tutaj było wszystko !
Egzotyka, szum fal, odgłosy małych kolorowych ptaków, cudowny krajobraz, plaża, morska bryza i wspaniałe zapachy docierające z kuchni na najwyższym piętrze hotelowego budynku.
Ten dzień rozpoczął się wspaniale!
Widok z samego rana naładował nasze baterie do pełna i nie chcieliśmy tego zmarnować.
Dwie godziny przed południem, poszliśmy w miasto, obadać teren. Stoiska, restauracje i puby ciągnęły się przez całą długość ulic. Teraz jednak, było dużo spokojniej. Filipińczycy śpią, odpoczywają po nocnych zmianach. Noc to czas sprzedaży i zabawy, gwar miasta przestaje dawać o sobie znać dopiero po północy, kiedy wszyscy wybierają się wypocząć.
Rano i po południu można od tego wszystkiego odetchnąć. Spotykamy lokalnych sprzedawców robiących zakupy dla rodzin, na plaży zbierają się już grupy turystów gotowych na wycieczkę łodziami po okolicznych wysepkach. My poszliśmy brzegiem zatoki.
Plaża Calaan
To był bardzo dobry pomysł, bo tuż za zakrętem i wzniesieniem, znaleźliśmy odosobnioną plażę.
Czysta, piaszczysta z cudowną przejrzystą wodą i małymi rafami, a i żywej duszy brak.
Żywej może tak, ale martwych było sporo, bowiem plaża znajdowała się zaraz przed lokalnym cmentarzem…
Cmentarz nie przypominał tych ze stolicy Filipin. Był zaniedbany, lekko zaśmiecony i nikt na nim nie mieszkał. Uff, w sumie to dobrze.
Plaża Calaan miała może z 250 metrów, więc miejsca na wypoczynek było sporo.
Szczególnie że żaden śmiałek w ani jednym dniu naszej podróży nie pojawił się na tej pięknej plaży.
Albo coś schrzaniliśmy i zrobiliśmy coś wbrew filipińskim zwyczajom albo po prostu nikomu nie chciało się szukać plaży dalej niż 300m od swojego hotelu.
Dla mnie idealnie. Uwielbiam miejsca z dużą przestrzenią i spokojem. Nikt nie zakłóca błogiego wypoczynku, a duży obszar pozwala na setki możliwości zrobienia świetnych ujęć.
Sama plaża była atrakcyjniejsza od tej przy hotelu, czystsza niezmącona woda, zero łódek i głośnych silników. Polecam to miejsce, choć nie wiem, czy nie przeraża kogoś wypoczynek w bliskości cmentarza.
Co dziwne, według map Google to miejsce nie jest w żaden sposób oznaczone, a plaża Calaan (właściwie jej 2 część) znajduje się za skalną przeszkodą. Ominąć można ją tylko, idąc przez tradycyjną wioskę, wracając do głównej drogi, bądź poprzez przepłynięcie przeszkody.
Bardzo chętnie spróbowałbym to przepłynąć gdyby nie mój plecak ze sprzętem fotograficzny za równowartość tej całej wyprawy.
Pozostała droga przez wioskę
Wody zatoki były tak spokojne w tym miejscu, że ledwo można było usłyszeć uderzenia maleńkich fal o piaszczystą plażę. Woda muskała powierzchnię wyspy, zsuwając się powoli po ziarenkach piasku, jakby nie chciała zakłócać wszechobecnego spokoju.
W kwietniu słońce na Filipinach nie bierze jeńców, z nieba leje się żar południowego zenitu. Jest jakieś 40 stopni w cieniu.
Nie ma tutaj miejsca na pominięcie ochrony skóry przed słońcem.
Każdy krem do opalania powinien mieć filtr minimum SPF 50, bo nawet po jego użyciu nabawimy się lekkich poparzeń. A propos kremów do opalania.
Podróżuj ŚWIADOMIE!
Czy spotkaliście się z terminem „świadome podróżowanie” ?
Chciałem wam trochę o nim opowiedzieć. Dla mnie jest to dość ważna rzecz. Każdy z nas marzy o wspaniałych wakacjach, niezapomnianych przygodach i oderwaniu od codziennej rzeczywistości. Jednak wiele z nas zapomina, że każdy nasz ruch zostawia jakiś ślad. Ślad w naturze, który nie zawsze jest do naprawienia.
Kupujemy plastikowe klapki, zużywamy setki plastikowych butelek, zostawiamy przypadkowo śmieci na plaży, które uciekają w głąb morza wraz z przypływem, używamy tony kremów do opalania i chemicznych specyfików, po czym wchodzimy do morza.
Wiecie co się wtedy dzieje? Wszystko rozpuszcza się w wodzie, zmieniając skład wody i zatruwając wszystko, co znajduje się wokół nas.
Rafy nie bez przyczyny zaczęły zanikać i umierać. Nie tylko ocieplenie wody je niszczy. To te wszystkie specyfiki, które mamy na swoim ciele. Niestety ryby rafowe, żółwie, delfiny i wszystkie inne stworzenia nie potrafią tego przefiltrować. Wiem, że pomyślicie po co firmy w ogóle takie coś sprzedają, mnie też to dziwi, dlaczego mogą wprowadzać to do sklepów. Liczy się prawdopodobnie tylko pieniądz.
Trujące substancje
Oksybenzon (inaczej benzofenon-3), 4-Methylbenzylidene Camphor, nanocząsteczki dwutlenku tytanu, SLS i inne dziwne chemiczne dodatki zabijają rafy i ich mieszkańców, woda zamienia się w wodę utlenioną rozpuszczając powolutku rośliny, skorupy skorupiaków i zatruwając wodę. Jest to udowodnione licznymi badaniami naukowców.
Dlatego warto przed wakacjami wydać parę groszy więcej i kupić bezpieczny krem do opalania, który składa się z naturalnych biodegradowalnych składników. Bardzo często mają one nawet piękny zapach, który zawdzięczają dzięki wyciągowi z malin lub róży. Co więcej nie wysuszają one skóry bo dodatkowymi składnikami oprócz filtra są wyciągi roślinne i oleje. Żeby było jasne, to nie jest żadna reklama, postanowiłem sam pomóc wam w czasochłonnym szukaniu kremów, które nie będą reagować z naszymi morskimi kolegami. Producenci często naklejają sobie etykietę REEF SAFE, chociaż w składzie produktu nadal znajdują się toksyczne związki w dużych ilościach.
Jednym z kremów, które wypróbowałem na samym sobie jest wodoodporny Think sport SPF50+
Ma bardzo przyjemny malinowy zapach, dzięki wyciągowi z pestek malin. Ciężko dostępny w Polsce, ale możemy znaleźć go na Ebayu, Amazonie czy Allegro. Cena od 50-100zł w zależności od opakowania.
Za największe opakowanie 177ml (6 oz.) wydałem 90zł, na pół z kumplem czyli tylko 45zł na głowę, bo kremu zostało jeszcze z 50ml po 14 dniowych wakacjach i kilkukrotnym codziennym smarowaniu.
Krem bardzo długo utrzymuje się na powierzchni skóry co czyni go bardzo wydajnym.
Opcja nr 2
Drugi jaki udało mi się znaleźć w necie jest droższy i opakowanie nie jest ogromne, ale jeśli ktoś ceni idee weganizmu to wybór idealny: BIO krem ANTHYLLIS przeciwsłoneczny i wodoodporny SPF 50.
Cena 100zł za 100ml, czyli 50zł na głowę jeśli ktoś towarzyszy ci w podróży.
To wszystko co udało mi się znaleźć w dość logicznych cenach i bez oszustw w składzie. Wiele firm proponuje takie bezpieczne kremy za horrendalne ceny, czego nie rozumiem, bo powinno wszystkim zależeć na ochronie przyrody.
Taki mały krok, może uratować te całe egzotyczne piękno, którego przecież nie chcemy niszczyć. Bo co za egzotyka bez pięknych i dzikich widoków na lądzie czy w oceanach?
Bardzo lubimy ten błękitny kolor wody, te barwne rafy i czyste plaże. Wakacje przecież mało nie kosztują, a bardzo chętnie wydajemy na nie pieniądze. Dlaczego więc nie wydać 30zł więcej za krem, który i tak kupimy na jedne wakacje, bo po 12 miesiącach wszystkie filtry tracą swoje właściwości ochronne.
Miejsca ochrony i miejsca, które należy omijać
Wiele krajów wprowadziło już restrykcje na plażach, nakładając mandaty za używanie środków niszczących podwodne życie np. Hawaje, Belize czy Republika Palau.
Świadome podróżowanie to nie tylko plastikowe śmieci i krem do opalania. Jest masa innych tematów, o których nie mamy pojęcia, że są szkodliwe.
Przypatrzmy się choćby rekinom wielorybim w Oslob albo słoniom w Indiach czy Tajlandii.
Czy wiecie że te niegroźne rekiny wielorybie, które są ogromną atrakcją na Filipinach są specjalnie dokarmiane, aby przypłynęły do turystów?
Nie spotykamy już wielgachnych dzikich stworzeń z morskich otchłani, przypływających na coroczny przystanek z własnej woli, tylko przyzwyczajone i pozbawione samodzielności wielkie ryby.
Taki rekin przyzwyczaja się tak bardzo do codziennego dziwnego pokarmu, którym karmi go człowiek, że traci zdolność normalnego życia. Rekin nie wiem,gdzie popłynęli jego koledzy i rodzina, może już są za Japonią albo gdzieś w Ameryce, a on sam nie zdoła tam dopłynąć i rozmnożyć swojego zagrożonego gatunku.
Oslob to jedyne miejsce życia tego rekina. Nie chce mu się już szukać pokarmu i przemierzać całego świata z morskimi kolegami.
To pierwszy i prawdopodobnie ostatni przystanek jego podróży.
Jeśli chcecie pokazać ten gatunek i wiele innych swoim dzieciom czy wnukom, musimy o tym pamiętać i omijać takie miejsca.
Azjatyckie słonie
Atrakcja przejażdżki na słoniu też nie jest taka super, jak się wydaje. Słonie w Azji są na skraju wyginięcia!
Taki słoń atrakcja nie wróci już do słoniowej rodziny. Na zawsze będzie miał metalowy łańcuch na szyi. On wcale nie chce, żebyśmy wchodzili na niego całymi rodzinami, ani stać na dwóch łapach.
Wiecie może, jak trenuje się takiego słonia, żeby stał na dwóch łapach?
Słonia umieszcza się na płycie, która po jeden stronie staje się tak gorąca, że słoń próbuje uciec od poparzeń i podnosi przednie łapy. Po to, żeby przetrwać, a nie po to, żeby nas rozbawić.
Jak działać?
Pogłaszcz go i zobacz z przewodnikiem w jakimś narodowym parku, a za tanią azjatycką przejażdżkę ze słoniem podziękuj i zrezygnuj z napędzania tego okrutnego biznesu.
Tylko tak możemy zwrócić tym zwierzętom normalne życie i utrzymać gatunek żywym.
Wiem, że wielu z wam się to nie spodoba. Ja też chciałbym, żeby odbywało się to bez niszczenia ekosystemu, ale niestety tak się nie da.
Nas też nikt nie zamyka w klatce, nikt nie każe uczyć się sztuczek i nie oddziela nas od rodziny dla niestosownego zarobku.
Nieprzyjemny temat, ale bardzo ważny, bo to my możemy wpłynąć na świat.
Zmieniamy go od setek lat, niszcząc i nie zwracając uwagi na żyjące gatunki. Teraz czas na zmiany, a zmianę musimy zacząć od samych siebie. Dla dobra naszego i naszych dzieci.
Kilka zasad świadomego podróżowania:
- Jedz lokalnie, pomagaj lokalnym społecznościom, omijajmy koncerny wielkich zagranicznych firm, które nie wspierają rozwoju danego kraju
- Unikaj atrakcji, które tylko z pozoru są ciekawe, a za zasłoną kryją okrutne praktyki i niszczenie przyrody
- Odwiedzaj parki narodowe, które dbają o zachowanie fauny i flory w dobrej kondycji
- Unikaj wycieczek zorganizowanych typu „Slumming” tj. wycieczek bogatszych po terenach biedy np. slumsach, bo jest to uprzedmiotowienie ludzi, którzy czują się, jak zamknięci w ludzkim zoo
- Nie wyrzucaj śmieci gdzie popadnie
- Unikaj plastikowych opakowań
- Jeśli zobaczysz w morzu/oceanie śmieci, to nie przechodź obok nich obojętnie. Na pewno w pobliżu jest kosz na śmieci
- Staraj się omijać hotele z opcją „all inclusive”, które generują ogromne ilości odpadów
- Używaj bezpiecznych środowiskowo kremów do opalania
- Nie próbuj dotykać/łapać dzikich zwierząt, tylko je obserwuj
- Podchodź z szacunkiem do lokalnych zwyczajów, ludzi i nie oceniaj ich poglądów, religii, czy koloru skóry
- Staraj się nauczyć podstawowych zwrotów w języku ojczystym danego kraju, to wywoła uśmiech na twarzach mieszkańców, który otworzy ci wiele drzwi
- Pamiętaj, że jesteś gościem, a goście starają się nie zakłócać życia gospodarzy
- Targuj się w krajach, gdzie jest to praktykowane
- Pamiętaj, że uśmiech pomoże ci w każdej sytuacji
To tylko podpowiedzi. Nie staram się nikogo przekonywać do moich poglądów.
Bo najważniejsze w ratowaniu przyrody, to zacząć OD SIEBIE.
Skwar na plaży i czarny owad
Wracamy na gorącą plażę Calaan.
Opalanie w palącym słońcu po godzinie 14 to nie był dobry pomysł, żadna godzina na Filipinach nie jest chyba odpowiednia.
No chyba, że po zachodzie słońca…
Leżąc na wrzącym piasku, czuję jak obok moich stóp, natrętnie próbuje przypomnieć o sobie dziwna czarna mucha.
– Ooo nie, to muchy piaskowe – krzyknąłem zaraz po tym jak ujrzałem jej dziuple w piasku
– Musimy się przenieść. Trochę sporo ich tu jest – odpowiedział kumpel.
– Trzeba znaleźć lepsze miejsce – mówię.
Muchy piaskowe to bardzo nieprzyjemne owady. Jeśli zamierzają nas gryźć, to nie robią tego raz lub dwa, ale kąsają przynajmniej 5 krotnie. Ich ukąszenia może nie są bolesne, ale swędzą niemiłosiernie po powrocie z plaży. Nawet preparaty łagodzące taką dolegliwość niezbyt pomagają.
No cóż, trzeba i to przeżyć. Kilka dni i można się do tego przyzwyczaić. Zawsze jak kładziecie koc na piasku w tropikach, sprawdzajcie, czy nie zamieszkują tam jacyś sąsiedzi.
Gorące wody zatoki
Woda zatoki była tak ciepła, że początkowe zetknięcie z nią nie było w ogóle orzeźwiające. Dopiero płynąc na głębsze morze, odczuwało się ulgę od upału. Głębokość to też ważna kwestia. Na Filipinach woda na bardzo dużej odległości jest strasznie płytka, a żeby całe ciało znalazło się pod wodą, trzeba się sporo nachodzić. W tym przypadku musieliśmy odejść na co najmniej 70 metrów.
Pierwszy raz zdarzyło mi się iść tak daleko, aż straciłem możliwość obserwacji swoich ubrań na plaży. Nie było to co prawda potrzebne, bo nikogo tam nie było, ale Filipiny pod tym względem są naprawdę szczególne. Na jednej z plaż na północnym wschodzie Palawanu przeszliśmy ponad 80 metrów, aby woda sięgała nam przynajmniej do bioder. Tego jednak dowiecie się później.
Natura naprawdę potrafi płatać figle.
Założyłem gogle i sprawdziłem co mam pod stopami. Najpierw w oczy rzuciły mi się poniszczone i obumarłe rafy, które ciągnęły się całą linią brzegową plaży Calaan.
Pod wodami zatoki
Podwodne życie na szczęście nie do końca wymarło. Małe rybki w czarno-żółte pasy odnalazły tu dla siebie idealne miejsce. Ich smukłe ciała w ekspresowym tempie chowały się do zapadniętych pozostałości skamieniałej rafy. Obok nich przepłynęły kolejne żółte i krwisto czerwone szukając źdźbeł trawy morskiej. Im dalej przesuwałem się do centrum zatoki, tym więcej i tym większe ryby znajdowały się w polu widzenia. W pewnym momencie, kiedy zobaczyłem rybę wielkości średniego karpia o magicznie tęczowych barwach. Ten gatunek szczególnie zwrócił uwagę, pewnie dlatego, że była jedna jedyna. Tak bardzo, że przestawałem zauważać, że rurka powoli wypełnia mi się słoną wodą. Jej rybia twarz była delikatnie podobna do papugi, ogromna i majestatycznie piękna.
W głębinach pode mną w końcu dostrzegłem ogromną skałę porośnięta aż do samego czubka pięknymi kwiatami raf koralowych, do których płynęła ryba papuga.
Po chwili, ocknąłem się i poczułem lekki strach. Wyobraziłem sobie, że zaraz będą obok mnie płynąć jeszcze większe ryby np. rekiny, które mogą stanowić jakieś zagrożenie. Wynurzyłem głowę szybko z wody. To już był ten moment kiedy znajdowałem się zbyt daleko, w tym miejscu nurt podwodnych prądów delikatnie dawał się we znaki.
Bezpieczeństwo najważniejsze ! Przecież jeszcze mogę tu wrócić – pomyślałem
Czas powoli wracać do miasta, słońce dociera do krańca swojego nieboskłonu, kończąc cudowny i upalny dzień.
Zmrok
W El Nido zapadł wieczór, a to oznacza, że życie nocne właśnie się budzi ze snu.
Uliczki niedaleko głównej plaży wypełniają się setkami turystów. Restauracje i puby pękają w szwach, a przydrożni sprzedawcy zapraszają na tajski masaż tuż obok.
Przy Calle Hama lokalne wypożyczalnie wystawiają swoje motory i skutery gotowe do następny voyage’y.
Królowa naleśników
Właśnie na tej drodze spędzaliśmy najwięcej czasu, bowiem znaleźliśmy tu świetny street food z pysznymi naleśnikami ze świeżymi owocami, mlekiem skondensowanym, śmietaną i przepyszną czekoladą. Po pierwszym kęsie ta śliczna filipińska kobieta stała się naszą boginią.
Boginią najlepszego filipińskiego deseru w okolicy.
Dbała ona o jakość produktu, jakim karmiła swoich klientów. Owoce były tak soczyste i dojrzałe, że ciężko było mi takie same kupić na pobliskim targu. Widać, że nie tylko mi przypadły do gustu te naleśniki, bo czas oczekiwania zawsze wynosił przynajmniej 10 min. O to też zadbała. Dzięki swojemu małemu głośnikowi bluetooth potrafiła umilić czas oczekiwania wszystkim klientom, śpiewając wiele znanych piosenek z takim zaangażowaniem, jakby brała udział w konkursie telewizyjnym.
Nieopodal naszej królowej naleśników, swój pokaz lodów azjatyckich rozpoczęło młode rodzeństwo. Widać było, że są to ich początki, bo sztuka ich robienia nie jest wcale, taka łatwa jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Mimo to, smak był obłędny. Dzięki dużej płycie chłodzącej, przy użyciu szpachli lody wpadały do kubka po 5min. Świeże, mocno zmrożone i pełne egzotycznych posmaków. A do uzyskania takiego efektu potrzebowali tylko pociachanych mocno owoców, naturalnej śmietanki i trochę płynnej czekolady. Kolejny dowód na to, że piękno tkwi w prostocie, a w tym przypadku prostocie smaku.
Handel na ulicach
Dziesiątki sklepów z odzieżą, pamiątki w różnych kombinacjach i oczywiście kluby.
W El Nido kluby przybrały formę pubów, gdzie dobre jedzenie łączy się ze świetną muzyką karaoke i prawdziwym spontanicznym zespołem. Tutaj każdy może być gwiazdą. Zespół po swoim występie zamienia się w orkiestrę, którą możemy prosić o wiele znanych kawałków, a potem razem z nimi je zaśpiewać. Filipińczycy to ubóstwiają. Kochają śpiewać, kochają być w centrum uwagi i wiedzą jak być profesjonalnym. W tym kraju chyba nie ma osoby, która nie potrafi śpiewać. Każda osoba wychodząca na scenę robiła takie show, że nikt nawet nie myślał nawet opuścić lokal. Przecież zaraz będzie ktoś z jeszcze lepszym głosem i pobudzi wszystkich do zabawy.
Budki ze street foodem oferują szerokie spektrum dań. Od tanich, słabo przyprawionych dań z grilla, przez restauracyjne posiłki z kurczakiem, owocami morza, domowe lody na patyku ze świeżego mleka kokosowego oblane czekoladą, aż po ekskluzywne restauracje z wykwintnymi daniami w cenie odbijającej ślad na naszym portfelu.
Co z tą kuchnią?
Filipińska kuchnia jest…jakby to powiedzieć…
Hmmm… chciałbym, żeby ten temat był długi jak Autostrada Słońca we Włoszech lub Mur Chiński. Niestety…
Rzeczywistość kuchni Filipin jest bardzo prosta i uboga. Moim zdaniem, ona praktycznie nie istnieje. Uważana jest za jedną z najmniej smacznych w całej Azji. Spotkamy tu co prawda dania narodowe takie jak balut[1], mamy sisig chicken lub wołowinę na słodko, ale to słabo zachwycające propozycje.
Tak na poważnie: Filipińczycy nie za bardzo ogarniają co z czym łączyć i ile czego dosypać, ani też jak długo piec coś na grillu.
Próbowałem kilku dań, znanej słodkiej wołowiny z jajkiem, sisig chickena w kilku odmianach, rybę z grilla, ale nic nie sprawiło, że chciałbym skosztować czegoś jeszcze raz. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że więcej nie wydałbym pieniędzy na żadne lokalne danie. Myślę, że na pewno znajdzie się ktoś, kto ją polubi tak jak mieszkańcy Filipin, lecz dla turysty króluje tu kuchnia „całej reszty naszego świata”.
Jest kurczak w pysznym curry z kuchni hinduskiej[2], wspaniały i soczysty kurczak po tajwańsku, ryż z mięsem w japońskiej tempurze, włoskie makarony oraz pizza, dania kuchni chińskiej oraz tajskiej.
Z powodzeniem, jest co wybierać. Ważne, aby znaleźć dobry lokal z zagranicznymi daniami.
Czuję się źle, że kuchnia tego cudownego, wyspiarskiego kraju wypadła w moim zestawieniu tak negatywnie. Muszę być jednak szczery. Nie mogę pochwalić słodzenia wołowiny cukrem, albo wydawania przypalonych na węgiel lokalnych ryb. Jedzenie obślizgłego jajka z prawie wyklutym małym ptaszkiem też nie należy do kulinarnych marzeń turystów. Może kilka śmiałków się znajdzie, ale dla mnie jedzenie to ma być przyjemność. Dania mają nas przenieść do danego kraju za pomocą zmysłu węchu i smaku.
Mają pobudzić naszą chęć do jedzenia i wyruszenia do tego miejsca.
Kuchnia filipińska nie ma wielu dań, które nasze podniebienia chętnie przyjmują, szczególnie że musimy jeszcze za nie zapłacić tyle samo co za posiłek na przykład kuchni tajwańskiej czy tajskiej.
Tropikalne skarby
Dla mnie najsmaczniejsze są lokalne tropikalne owoce, którymi można zajadać się przez cały dzień, a i tak będziemy chcieli więcej.
Guyabano[3], figi, banany, kokosy, papaje, ananasy, avocado wszystko, czego tylko zapragniecie. Świeże, dojrzałe i pełne tropikalnego słońca.
Najciekawsze są małe cytrusy, które zwisają dumnie na wielkich drzewach wzdłuż drogi.
To filipińskie dalamansi. Malutkie cytrusy o zielonkawej skórce, przypominające z zewnątrz małe limonki. Środek zaś jest pomarańczowego koloru, jak najświeższa i najkwaśniejsza pomarańcza. Te małe owoce są tutaj wykorzystywane do przygotowywania wyśmienitej lemoniady o lekko cierpkim, ale orzeźwiającym smaku. Jest to połączenie limonki, pomarańczy i nutki grejpfruita w miniaturowej wersji.
Są również duriany owiane złą sławą za śmierdzący zapach i okropny smak, ale to tylko opinia połowy degustatorów. Dla miejscowych i wielu tysięcy ludzi jest to bardzo smaczny i pożywny owoc, który nie raz może uratować nam skórę dzięki dużej zawartości witamin i błonnika. Świetny zamiennik posiłku. Nawet jego cebulowo-czosnkowy smak sugeruje, że może stać się naszym lunchem.
Najważniejszym, najsmaczniejszym i najpowszechniejszym owocem jest mango[4]. To nie byle jakie mango, bo ten gatunek rośnie tylko na Filipinach. Król wszystkich owoców, narodowe dobro i duma przynosząca ogromne zyski z importu dla kraju. Nie można porównać tego smaku do żadnego gatunku mango zakupionego w sklepie lub w Ameryce Łacińskiej. Filipińskie mango jest wyjątkowe !
O jego wyjątkowości świadczy nawet zapis z 1995r. w Księdze Rekordów Guinnessa za najsłodsze mango świata.
Najsłodsze mango świata
O połowę mniejszy niż te z Brazylii. Skórka jest cienka, podobna do tej z dojrzałej nektarynki tylko o złocistym kolorze. Nic dziwnego, że nazywany jest złotem Filipin.
Jest tak miękkie, że po pierwszym wbiciu łyżeczki przypomina raczej masło niż owoc.
Po włożeniu kawałka owocu do ust rozpoczyna się magia. Nadzwyczajna słodycz i niesamowity tropikalny posmak dostaje się do każdego kubka smakowego na moim języku. Czuję radość, słońce, rozkosz, uzależnienie i delikatną strukturę, która ślizga się powoli po całej jamie ustnej.
Z każdą łyżeczką, chciało się więcej i więcej. Jego soczyste wnętrze było tak wilgotne, że zastępowało z pewnością jedną szklankę napoju.
W ekscytacji myślę nad tym, jak wykorzystywany jest owoc w codziennym życiu Filipińczyka.
Już wiem!
To miejscowy napój energetyczny ! Na pewno !
Coś tak słodkiego i pobudzającego zmysły nie może być niczym innym dla Filipińczyków.
Nie ma kawy? Zjedz mango!
Chcesz zjeść deser? Zjedz mango!
Chcesz soku? Lepiej zjedz mango!
Uwierzcie mi na słowo, nie zapomnicie tego smaku do końca życia i na pewno nie pożałujecie, ani jednego wydanego filipińskiego pesos (cena ok.5zł)
Po północy
W El Nido dzień powoli dobiega końca. Na drodze prowadzącej do naszego hotelu zaczyna się rytuał składania straganów. W powietrzu czuć rozpalone, żarzące się drewno, które pozostało w grillach do wystudzenia. Światła latarni pomagają mi wrócić do hotelu w najpiękniejszym kurorcie Palawanu znowu rozpoczyna się wieczór pełen nowych wrażeń i atrakcji.
Aż nie mogę się doczekać, co czeka mnie jutro, na rejsie po wodach Filipin.
[1] Narodowy przysmak Filipin – Afrodyzjak, jajko kacze z prawie w pełni rozwiniętym zarodkiem, którego spożywa się w całości
[2] Dla sprostowania: Hindusi ze względu na swoje buddyjskie przekonania jedzą dania bez mięsa, wyłącznie w wersjach wegetariańskch
[3] Graviola – flaszowiec miękkociernisty
[4] Carabao mango nazywane również mango filipińskim, Super Mango lub Manila Mango